Литмир - Электронная Библиотека
A
A

106.

Adams znów szedł bardzo długo ku ciemnościom. Drogę wyznaczały ogniki kolejno mijanych Latarń Umarłych. Znów mrok stał się bardzo uciążliwy. Mizerne ogniki próczywa niewiele tu pomagały. Zatrzymał się przy jednej z kolumn, gdyż blask z tej Latarni bardzo przybrał na sile, wydobywał się świetlistym oparem i rozprzestrzeniał po niebie. Adamsa zamurowało. Zielone światło obejmowało coraz więcej nieba. Wokół jaśniało. Chmura nabierała blasku od Latarni i niosła go dalej w sobie.

Poczuł drobną dłoń w swojej. Odwrócił się: w poświacie od Świecącej Chmury, której powstawania właśnie „był świadkiem, Adams dostrzegł dziewczynę w brązowym kubraczku. Grieta odpowiedziała mu ciepłym spojrzeniem, choć przez jej twarz przebiegł nerwowy grymas.

„Obawia się mojej reakcji czy co…? Niby za co miałbym się na nią gniewać?”, pomyślał.

– Jednak wracasz. Chociaż zamierzałeś co innego.

– Daleko już zaszedłem, skoro ciebie odnalazłem.

– Zdarza mi się dojść i do światła.

– Ze mną tam nie dotarłaś.

– Zauważyłbyś, że mam połatany kubraczek.

– A ty, że moje przebranie rozłazi się na szwach.

– Rozmawiałam z twoim kolegą. Też jest przebrany w skórę Czarnej.

– Taak…?

– Nazywa się Sykenu.

– Nie znam nikogo o takim imieniu.

– On jest twoim dowódcą.

– Dowódcą? – Adams dalej próbował udawać.

– Tak. Był was cały oddział. Zostaliście tylko wy dwaj. „Wszyscy pozostali zginęli? Również najlepsi żołnierze: Bethmann i Wentzel?”, pomyślał.

– Byli wśród nas najlepsi żołnierze.

– Wiem. Sykenu płakał, kiedy mu o tym powiedziałam.

– On nigdy nie płacze.

– Może nie ronił łez, ale dusza mu płakała.

– Skąd wiesz o ich śmierci? – Nie można było grać bez końca. Grieta pójdzie sobie i Adams nie dowie się nic więcej.

– Rozmawiałam – urwała.

Nie doczekał się wyjaśnienia.

– Dowódca powiedział ci, że nazywa się Sykenu?

– Nie musiał. On tutaj nazywa się Sykenu.

– A ja?

– Engilu.

– Skąd znasz to imię?

– Widzisz, nazywasz się Engilu.

– Słyszałem o kimś takim. On już dawno nie żyje.

– To nie ma znaczenia. Wielu ludzi może nosić to samo imię. Tutaj nazywasz się Engilu.

– Dlaczego zmieniasz imiona?

– Nie zmieniam. Będąc tutaj, jesteś kimś wystarczająco innym, aby nosić inne imię. Idąc tu, opuściłeś swoje imię, wracając stąd, wrócisz do swojego imienia.

Adams nie odpowiedział.

– Możesz dowódcę wezwać nowym imieniem. Przekonasz się – powiedziała Grieta.

„Wolałbym, żeby to on wezwał mnie moim nowym”, pomyślał. „Wtedy bym może uwierzył”. Grieta przyśpieszyła, chciała spotkać kogoś innego.

107.

Adams dotarł do miejsca, gdzie było już zupełnie ciemno. Żadnej latarni, ani jednej świecącej chmury. Tutaj nawet one nie dochodziły. Ani śladu czerwonej łuny nad horyzontem. Macał przed siebie ręką jak ślepiec. W zupełnej ciemności szło się bardzo trudno.

Nagle obok jakieś zamieszanie, szamotanina czy walka. Głośnemu rykowi busierca odpowiedział stłumiony syk wściekłości i zaraz potem wrzask rozwścieczonej gabery. Odgłosy jak wtedy, kiedy busierec usiłuje przemocą pokryć samicę, a ta odgryza się wściekle. Ten hałas był taki, jakby walczyło kilka Czarnych, jakby kilka samców naraz usiłowało dobrać się do jednej gabery. „Pozagryzają się nawzajem z zimna”, pomyślał. „Że też im się chce na tym ziąbie”.

Nagle coś gwałtownie go potrąciło. Żeby nie upaść, złapał się tego z całych sił. Uciekająca gabera wpadła mu w ramiona, przytulając się do niego cała. Nawet twarzą przywarła do jego futra. Wyczuł w ramionach zaskakująco drobną postać. Tuż przy uchu rozległ się jej pośpieszny oddech, głośno dyszała po świeżo stoczonej potyczce.

Nieoczekiwanie delikatnym ruchem odsunęła go od siebie, przytrzymując jednak jego dłoń. Następnie pociągnęła za sobą w ciemność. Jej śladem iść będzie znacznie łatwiej.

Starannie wybierała drogę, Adams potykał się rzadziej. Uważał, że Czarne lepiej widzą w ciemnościach niż ludzie. Trzymanie za rękę gabery pomagało wędrować, lecz nie pomagało na zimno. Adams marzł, mimo grubego futra i odzienia. Wokół ponownie rozbrzmiały jęki i zgrzytanie zębów. Golcy znów trzęśli się z zimna, do krwi obijali stopy o kamienie.

Nagle w oddali dostrzegł punkcik światła. Przez chwilę myślał, że to złudzenie, że oszukuje go siatkówka oka.

Jednak światełko z każdym krokiem wzmacniało się. Było żółtoczerwone, ruchliwe, pełgające; nie takie, jak od Latarni Umarłych czy od Świecącej Chmury. Wśród maszerujących zapanowało ożywienie. Zbliżali się do wysokiej ceglanej wieży. Na jej szczycie jaśniało wielkie ognisko. Wśród słupów nośnych ażurowej konstrukcji wieńczącej wieżę wesoło figlowały żółte płomienie. W jej pobliżu nie było cieplej, ale sam blask ognia przyciągał nagich ludzi. Gromadzili się przed żelaznymi wrotami wieży. Niektórzy wchodzili do środka. Byle się ogrzać. Stojące przy bramie Suche zachęcały do wejścia. Golcy śmielej znikali we wnętrzu. Aby uniknąć niepotrzebnego zamieszania, Suche zaczęły kułakami rozpędzać napierający tłum. Odpowiedziały im złorzeczenia i tumult. Suche wdziały garnkowate hełmy, sięgnęły po tarcze i piki. Dopiero po dłuższym czasie udało się im wprowadzić jaki taki porządek. Chętni Golcy czwórkami wchodzili przez blaszaną bramę.

Adams myślał przez chwilę, czy do nich dołączyć, jednak nie było mu aż tak zimno, a w wieży zbyt wiele oczu widziałoby jego przebranie z bliska.

Płomień buchnął z nowym impetem, gorąca struga waliła w górę, zaraz potem znacznie ściemniał, a z paleniska poszedł gęsty, czarny dym. Wydawało się, że cegły wieży aż świecą od żaru. Ten płomień tańczył. Zwijał się i skręcał. Jego języki to przypominały ludzkie ramiona z rozcapierzonymi palcami, to znów układały się w gorejące ciała, w ludzkie torsy, ramiona i uda, uformowane z ognia. Z jego głębi wyłaniały się twarze wykrzywione bezgłośnym krzykiem. Ciemniejsze miejsca przetwarzały się w oczy wypełnione bezbrzeżnym cierpieniem. Płomień huczał i szumiał łakomie, nawet u podstawy wieży zrobiło się wreszcie cieplej.

Golcy zadzierali głowy, pokazywali sobie nawzajem palcami niezwykły spektakl pląsających ogni. Zaczęli szemrać, rozprawiali z ożywieniem. Przestali tłoczyć się przy stalowych wrotach. Bezrobotne Suche przysiadły na kamieniach. Nie było kogo odpychać od drzwi, nie było kogo ustawiać w czwórki.

Kolumna nagich ludzi ruszyła w swą zwykłą drogę. Płomień, jakby pozbawiony strawy, ponownie przygasał. Może czekał, kiedy nadejdą inni ludzie, spragnieni ciepła, światła lub widowiska?

Adams miał okazję obejrzeć swoją towarzyszkę. Ciało gabery pokrywało złociste, połyskliwe, krótkie futro; miała proste, zgrabne dziewczęce nogi, kolana zginała jak człowiek; szczupłą i proporcjonalną sylwetką przypominała szczelnie odzianą w futrzany kombinezonik zgrabną dziewczynę, a nie włochatą, nieludzką bestię. Pełne wargi, prosty nos i duże, niebieskie, lekko skośne oczy nadawały jej twarzy, porośniętej króciusieńką, złocistą sierścią, wyraz ciepła i łagodności. Futro na głowie, skręcone w drobne loczki, falowało jak kobiece włosy. Jej piersi były półkuliste, zakończone sterczącymi, dużymi, czerwonymi brodawkami.

Złota była dużo drobniejsza niż inne gabery, parę centymetrów niższa od Adamsa. Ot, idealnie dobrana fizycznie do niego, piękna kobieta w obcisłym, płowym futrze. Jej kopytka przypominały kobiece stopy w gustownych rogowych bucikach. Miała krótkie, zalotne różki, a w miejscu ogona niewielką, jasną kitę. Adams nie powstrzymał się i powiódł dłonią po tej kitce, by przekonać się, że to nie ogon, lecz puszyste, długie futro. Gabera odpowiedziała wspaniałym uśmiechem.

Swoją drobną dłoń (zakończoną długimi, choć foremnymi paznokciami) znów miękko wsunęła w dłoń Adamsa. Pachniała jakby wodą kwiatową. Przyjemność sprawiało mu, że trzyma ją za rękę. Złota pewnie poprowadziła go w gęstniejącą ciemność.

92
{"b":"100661","o":1}