Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Z różkami i kopytkami?

– Najwyżej. A moje wnuki będą już wyłącznie ludźmi. Jest przecież powiedziane, że Córki Ziemi będą rodziły dzieci synom Bożym. Ja jestem Córką Ziemi i dlatego mam prawo do dziecka z człowiekiem, bo ludzie są dziećmi Bożymi. Nie chcę niczego innego. Zresztą ja sama wśród ludzi się zmieniam. Popatrz!

Sięgnęła ręką i delikatnie zzuła najpierw jedno, potem drugie kopytko. Adams spojrzał zdumiony na jej zgrabne, podłużne stopy. Podszedł i ujął je w dłonie: normalne, drobne paluszki, złociste, krótkie futro, na spodniej stronie stopy skóra pozbawiona włosów, złocista, jak na dłoniach. Nie chciał ich puścić, taką przyjemność sprawiało mu trzymanie jej uwolnionych stopek w dłoniach.

– Chodzę w nich jak w butach – powiedziała.

Adams obejrzał zdjęte kopytka. Wyglądem przypominały kobiece pantofle na wysokim obcasie. Od środka żyłkowana powierzchnia, rogowa, przeświecająca masa.

– Pomóż mi jeszcze w jednym. Spojrzał na nią.

– Wyrwij moje zwierzęce kły. – Otworzyła usta. Wyglądała teraz nieludzko.

– To poważna sprawa. Będziesz potem intensywnie krwawić.

– Są martwe. Obejrzyj je.

Każdy z kłów Złotej wyrósł poza łukiem zębów; po usunięciu nie wyglądałaby szczerbato, a między zębami powstałaby ledwie widoczna szczelina. Wokół wszystkich czterech dziąsło odstawało i opadało, otaczały je głębokie kawerny. Adams mocno ujął palcem jeden z kłów. Złota ułożyła głowę tak, by mu było wygodniej.

– Teraz – powiedział i mocno pociągnął. Słabo trzymający się w dziąśle ząb został w palcach. Owszem, był skrwawiony, ale niezbyt. Krew nie ciekła. Mniej, niż gdyby wyrwał mleczaka. – Następny?

Złota skinęła głową.

Adams oparł się wygodniej i wyrwał jej drugiego górnego kła. Piękny, długi, też ledwie krwawiący. Odkładał wyrwane zęby do jej dłoni. Z dolnymi poszło nawet łatwiej. Ledwie się trzymały.

– Uśmiechnij się teraz. Zrobiła to, jak umiała najpiękniej.

– Śliczna dziewczyna. Zrobisz sobie z tych kłów naszyjnik. A dzisiaj ani kropli wina więcej. Musi się zagoić.

Rozsiadła się wygodniej. Była imponującym zjawiskiem.

– Lepiej załóż tunikę – powiedział po chwili.

– Wreszcie wyglądam dość ludzko dla ciebie? – Założyła białą tunikę, ale celowo niedbale, żeby jedna pierś była nadal widoczna. Przynajmniej już nie siedziała z nagim łonem, otwartym ku niemu.

Zmilczał. Opowiadać jej teraz, jak trudno mu było się powstrzymać przy Płomienistych Wrotach, nie miało sensu.

– Dlaczego mi wtedy nie powiedziałeś, że należysz już do tej ciemnookiej dziewczyny? Skąd miałam to wiedzieć?

– Skąd teraz to wiesz?

– Przez te wszystkie dusze zwierząt i ptactwa, które nosisz przy sobie, a które cię pilnują. Przecież ja je widzę.

– Nie miałem ich z sobą na Drodze Trupa. Podobno demaskują przed Czarnymi.

– Mnie byłoby łatwiej cię zrozumieć. Busierce widzą dusze, ale mało z tego rozumieją. Gabery są bardziej spostrzegawcze, ale one często mają nadzieję na potomstwo z ludźmi.

– Bałem się, że mnie zdemaskujesz. Nie chciałem podzielić losu innych zwiadowców.

– Ja od pierwszej chwili wiedziałam, że jesteś człowiekiem. Dlatego wpadłam ci w ramiona, kiedy wyrwałam się z łap tamtych napastników. Przecież jestem córką zwiadowcy, który też wędrował przebrany w skórę Czarnego.

– Sykenu powiedział mi, że nim wzgardziłaś. Mogłaś mieć go natychmiast. Dlaczego wtedy mnie wybrałaś?

– Bo ty masz piękną duszę. Powiedziałam ci, że potrafię ją ujrzeć. Ta ciemnooka, do której należysz, a ona należy do ciebie, ma duszę jeszcze piękniejszą od twojej.

– Mówiłem na nią „Pięknooka”.

– To daj mi chociaż to jej imię.

– Cała jesteś piękna, ale skoro chcesz, to nazywasz się „Pięknooka”.

– Dobrze, Hemfriu. Ona też cała jest piękna, chociaż jej jeszcze całkiem nagiej nie widziałeś.

134.

Żołnierz z szarą pręgą na łydce nie zgłosił się. „Jego noga, jego wybór. Jeśli to rzeczywiście zakażenie, nie potrafiłbym mu pomóc”, pomyślał Adams.

Przygotował Złotej posłanie w drugim końcu celi, z dala od swojego, na wszelki wypadek.

– Masz nie wyjść z tego pomieszczenia. Odpowiadam za ciebie gardłem. Można ci zaufać?

– Tak. Nazywaj mnie moim imieniem. Już nie jestem bezimiennym stworzeniem.

– Śpij dobrze, Pięknooka Złota.

W ciemności przed oczyma duszy Adamsa rysowały się wydarzenia minionego dnia. Wkrótce docierał do niego równomierny oddech Złotej, a do niego samego sen nie chciał przyjść.

W pomieszczeniu było nadal jasno, mrok nocy też jakoś nie nadchodził.

„Popatrz, dziąsła mi się już zupełnie wygoiły”, Złota delikatnie przejechała paluszkiem wzdłuż zębów. „Czy ja kiedykolwiek miałam kły…? Nawet różki mi odpadną, jeśli pozostanę w Dolnym Mieście”, powiedziała. „Tylko te włosy na całym ciele zostaną”. „Złota sierść”, poprawił Adams. „Ale nie każ mi stale chodzić w odzieży, bo się wytrą i zbrzydnę. Przestanę być Złota, zostanę tylko Pięknooka”, mówiąc to, wyswobodziła się z tuniki i lekko kopnęła ją w kąt. „Zostaniesz Pięknooka, nawet jak się zestarzejesz”. „My żyjemy zbyt krótko, żeby się zestarzeć”.

Złota rozsiadła się szeroko na brzegu wielkiego łóżka z baldachimem. „Chcesz zobaczyć, dlaczego podobam ci się tak nieodparcie?”, pokiwała głową z uśmiechem. Nie czekając na jego odpowiedź, uchwyciła suwak zamka błyskawicznego i rozpięła futro od szyi po krok. Zsunęła z głowy czapkę ze złocistego futra i wysunęła z niego ramiona. Miał przed sobą Renatę, która właśnie z filuternym uśmieszkiem uwalniała nogi ze złocistego odzienia. „Bo to ja jestem”, powiedziała po prostu, a iskierki figlowały w jej oczach. Miała na sobie kompletny strój. „Odwróć oczy, bo chcę wyjąć kluczyk”, powiedziała. Posłuchał, a ona szybko wyswobadzała się ze swej konstrukcji. Naga usiadła naprzeciw niego, otwarta tak, jak Złota zeszłego popołudnia. Aby piersi jeszcze lepiej wyglądały, uniosła dłonie, niby po to, by poprawić włosy. Cały czas się do niego uśmiechała. Jej sylwetkę otaczała świetlista aureola. Uległ pokusie i zerwał się ku niej. Oboje upadli na miękkie posłanie. „Hemfriu, nie tak szybko. Ja tego jeszcze nigdy nie robiłam. Wiem tylko tyle, co mi powiedziała Złota”. Już dotyk jej skóry był nadzwyczajny, niebywale gładki, jedwabisty, chwilami wydawało mu się, że jej aksamitną skórę pokrywają króciutkie, złociste włoski; a potem to, co nastąpiło, nie przydarzyło się Adamsowi z żadną inną kobietą, a przecież w Górnym Mieście miał dwie należące nawet do drugiego rodzaju, Liliane i Falzarotę, a także Karen. To jakby przez ciało przepływał nurt od nieskończoności wypływający i do nieskończoności zdążający. Rozkosz nieustannie zmieniała odcienie, a Adams chciał, żeby to się nie skończyło. Każda chwila niosła spełnienie tajemnicy i obietnicę następnej chwili, jeszcze bogatszej w doznania.

Kiedyś musiało się to skończyć, ale Adams nie chciał jej wypuścić z ramion. „Podobało ci się?”, spytała Renata. Nie musiał odpowiadać. „Przecież Córki Ziemi musiały czymś zachwycić ludzi, żeby je brali dla siebie”, powiedziała. „Nie przeżyłem jeszcze czegoś takiego”. „To dlatego, że Córki Ziemi robią to zwykle raz w życiu. Musisz to więc mocno przeżyć”. „Chcę jeszcze”. „Dosyć”, delikatnie, ale stanowczo Renata odsunęła go od siebie. Lekko pchnięty jej ramieniem, uniósł się w powietrze i pofrunął, miękko lądując na swoim posłaniu.

Świat nagle zaczął kiwać się rytmicznie.

– Hemfriu! Obudź się wreszcie! Nie ma czasu!

Przed oczyma miał zatroskane oblicze Złotej. Całe pomieszczenie wypełniał duszny aromat kadzidła. Tłumiąc resztki snu, uniósł się na łokciu.

– Musimy natychmiast uciekać – powiedziała Złota. – Hjalmir został uwięziony.

– Ależ tu nadymione. – Adams próbował się niezdarnie pozbierać z barłogu. – Jakaś krew na prześcieradle…

– Znowu spałeś nago. Może rozdrapałeś jakieś otarcie. Nie wiem, czy zdążyłam cię zabezpieczyć przed złymi. Załóż wreszcie skorupę.

117
{"b":"100661","o":1}