Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Sam Drubbaal okazał się pięćdziesięcioletnim masywnym, muskularnym mężczyzną wzrostu Adamsa. Miał całą głowę zawiniętą w bandaże. Ledwie jedno oko błyszczało spod zwojów. Był w wypolerowanej lustrzanie, kompletnej zbroi pretorii, ale gładkiej, bez łbów paradoksalnych; jedyną, ale dominującą ozdobą była jakby narzucona na zbroję kompletna skóra busierca uformowana z blachy z żółtego metalu. Idąc do namiotu dowódczego, który już dla niego rozbito, potknął się i byłby upadł, gdyby Quirinu nie podparł go ramieniem. Sotnik burknął coś w podzięce, niezadowolony, że musiał skorzystać z pomocy niedołęgi. Już w namiocie Drubbaal ciężko opadł na zydel. Ordynans pomógł mu zrzucić zbroję i kolczugę. Dowódca wdział długą białą koszulę. Odsapnął.

Oczywiście pamiętał sprawę romansu Renaty z niezwykłym niewolnikiem. Teraz jednak zajmowała go poraniona twarz. Ból przytłaczał inne myśli. Wiedział już, że Hjalmir kupił Adamsa. Jednakże od czasu sensacyjnych relacji Symmachsa upłynęło sporo czasu; inne wydarzenia przytępiły niesmak i gniew. Oczywiście Adams zginie, to zostało postanowione, jednak nie trzeba tego robić bez widocznego pretekstu. Słyszał już, że legioniści cenią felczera. Na dodatek on sam dopiero co dał sobie uprowadzić dwóch żołnierzy, i to akurat z decymy pretorii. W drodze na Mroczną Przełęcz, na Kozich Perciach, nadziali się na grupę Czarnych. Obecnie należało unikać niepopularnych posunięć.

Mówił z najwyższym trudem. Rozcięta tkanka rozsunęła się szeroko. Rana nie krwawiła, ale wystarczył przypadkowy grymas, by krew znowu zaczęła się sączyć.

„Dwie Twarze”, myślał z niechęcią, oglądając swoje oblicze w zwierciadle. „Będą na mnie mówić: Drubbaal Dwie Twarze”.

Jorge-Grizius był mistrzem amputacji, ale inną robotę wykonywał topornie. Drubbaal nie chciał powierzać mu swojej rany. Wystarczyło, gdy usłyszał, że trzeba będzie usunąć do reszty pół nosa. Zresztą teraz Grizius był zajęty opatrywaniem ciężko rannych. Od jego roboty zależało życie innych legionistów. Twarz Drubbaala mogła poczekać, chociaż nie zabliźni się bez dobrego szycia. Natomiast Hjalmir potrafił zgrabnie łatać. Paskudnie rozkwaszoną facjatę Chettiego pozszywał całkiem akuratnie. To również z tego powodu Drubbaal przeniósł kwaterę na Mroczną Przełęcz.

Wezwał chirurga.

Hjalmir zdjął całkowicie przemoczony opatrunek sotnika. Z poranionej tkanki ciekła już limfa, nie krew. Krytycznie przyjrzał się ranie. Biegła od czoła do żuchwy. Szczęśliwie Drubbaal oka nie stracił: pazur Czarnego trafił pod hełm, ześlizgnął się po łuku brwiowym i opadł głęboko w policzek, rozkrawając potem nozdrze. Inne rany były krótsze, choć równie głębokie. W kilku miejscach prześwitywały zęby.

– Wygląda na wielokrotne cięcie – powiedział Hjalmir.

– Haratnął mnie dwiema skrzyżowanymi łapami. Nawet nie dało się gada zabić. Chociaż musiał poczuć dwa bełty w plecach… – Drubbaal mówił szeptem przypominającym syk.

– Będzie z tym trochę roboty. Rany zbyt długo nie zszyto. Może nie chcieć się zrosnąć.

– Twój pomocnik tego nie zrobi? Nie trzeba mi w sotni darmozjada! – W taki sposób mógł bezpiecznie pozbyć się znienawidzonego niewolnika: za błąd się go zabije i każdy to uzna, natomiast Hjalmir jest pod ręką, więc błąd naprawi.

– Dopiero się uczy.

– Starczy tej nauki. Niewolnik przy oddziale ma normalnie walczyć albo iść na tarczę.

– Niech będzie. – Hjalmir kazał sprowadzić Adamsa.

Dwaj pretorianie zwlekli go z barłogu w kolebie i podnieśli za skute przeguby. Leżał zdrętwiały i obolały. Przypominały mu się dawne czasy, początek pobytu w Dolnym Mieście. Wojacy rozkuli go, a po drodze wyjaśnili cel spaceru. Adams rozcierał zdrętwiałe przeguby. Starał się przywrócić krążenie w dłoniach. „Dlaczego nagle Hjalmir postanowił się mnie pozbyć?” Pokręcił głową do swoich myśli. Rana zabagniona, będą komplikacje, a on chce uniknąć konfliktu z Drubbaalem i dlatego mnie wystawia na pożarcie”. Praktykant nie wywiąże się z tego polecenia.

Powoli wracało krążenie w dłoniach. Już w oczach Adamsa stanęły łzy od nieznośnego bólu; palce mrowiły, zupełnie jakby dziesięć imadeł wykręcało każdy z nich w inną stronę.

– Długo to będzie trwało? – rzucił chirurg.

– Przecież byłem skrępowany, panie – powiedział Adams głośno, by Drubbaal usłyszał. – Palce zgrabiały od niedokrwienia, a tutaj koronkowa robota. Muszę się przygotować.

– Katrup, nie poganiaj go! – burknął Drubbaal, a kropla krwi ściekła mu po brodzie.

„Musi bardzo cierpieć, ograniczył się tylko do jednej uwagi”, pomyślał Adams. Wytarł sotnikowi brodę szmatą nasyconą destylatem. Sam wypił dwa łyki: hara rozszerzy naczynia krwionośne.

– Nie pij tyle. Zeszyj mnie równo. Jak będę zadowolony, dostaniesz dwa sycele.

– Dasz mi, panie, trzy sycele, tak spodoba ci się moja robota – powiedział pewnie Adams. „Ale skąpiec”, pomyślał. „Za proste szycie jednej rany Hjalmir bierze półtora sycela, a tutaj ran jest z siedem”. – Ale wezmę dopiero po sześciu dniach, jak się zrośnie – powiedział. Wytarł Drubbaalowi kroplę krwi, która ściekła po ostatnim słowie. Tkanka opuchła i już wywinęła się na zewnątrz. Nie można było dłużej zwlekać z szyciem.

Naczerpał kubek gotującej się wody, dolał zimnej i rozpuścił w niej łyżkę soli.

– Teraz będzie bolało – powiedział i zamoczył w płynie strzępek czystego płótna. Następnie zaczął nim starannie przemywać ranę. Wsuwał przy tym płócienko głęboko między rozerwaną tkankę.

– Co robisz!? – rzucił zdumiony Hjalmir.

– Na pazurach Czarnego mogła być trucizna. Myję ranę.

– Wodą?

– Ani olej, ani gorzałka nie nadają się do tego. Woda nie zaszkodzi, a zwykle pomoże.

– Soliłeś ją.

– To naturalny płyn ludzkiego ciała. – Lekko palcami rozsunął rozerwany policzek Drubbaala. Chciał wykryć, jak w głębi biegnie rozdarcie tkanki. – Szyć od wewnątrz i od zewnątrz czy tylko od zewnątrz? – szepnął, zerkając bystro na Hjalmira.

– Od zewnątrz. Policzek sam się zgoi. Nie jest przecięty całkowicie – podpowiedział cicho chirurg.

– Daj, panie, swój puchar – Adams zwrócił się do Drubbaala. Nie potrafił odmówić sobie odrobiny teatru. Z obojętną miną złowił zdziwione spojrzenie dowódcy.

– Alkohol pali rany. Źle się goją – szepnął Hjalmir.

Adams spojrzał na niego w milczeniu, wydobył zza pazuchy trzy półkoliście zgięte igły i pincetę, następnie okrągłym ruchem wrzucił to wszystko do samogonu. Zamieszał ciecz w kielichu i wypił łyk.

Hjalmir uśmiechnął się w duchu.

Adams skrzywił się i poprosił o dolewkę.

– Ile? – rzucił pogardliwie ordynans.

– Do pełna.

Adams wypił łyk, potem drugi. Chciał się uspokoić i poprawić krążenie w rękach. A poza tym łatwiej będzie wyłowić narzędzia.

Zaczął od czoła. Rana była tam płytsza, więc łatwiej szło wyrównywanie brzegów. Szył półkolistą igłą, trzymaną pincetą. Każdy szew kładł z osobna, ale w niewielkich odległościach, starał się też nie wkłuwać igły za obszernie, zbyt daleko od krawędzi rany. Blizna nie powinna być duża. Poruszona rana znowu zaczęła krwawić, wytarł krew.

Hjalmir nie bez zazdrości patrzył na pracę Adamsa, lecz potem uznał, że i on by tak potrafił. Widział błędy i brak wprawy niewolnika, jednak doceniał talent i pomysłowość.

Adams od linii włosów doszedł do łuku brwiowego. Niepewny swoich umiejętności, zeszył go w sześciu miejscach.

– Nie zaciskasz zeszytej skóry? – nie wytrzymał chirurg.

– Chcę, żeby skóra ułożyła się tak jak przed zranieniem. Szwów jest więcej, ale są delikatne. Twarz ma się nie zmienić.

Adams rozmawiał, nie przerywając szycia. Teraz przystąpił do łatania policzka, a Drubbaal zaczął mimowolnie krzywić twarz. Dotąd był w stanie zapanować nad bólem, w tym miejscu już nie.

– Nie zdołam zeszyć bezbłędnie, panie, jeśli skóra będzie drgać.

Drubbaal spojrzał na niego wściekle.

– Potrafię znosić ból.

– Tylko tam, gdzie dusza sięga – Hjalmir przyszedł w sukurs Adamsowi. – Twoja dusza nie włada policzkami.

72
{"b":"100661","o":1}