Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Adams poddawał się wymogom procedury z pokorą nabytą w czasie własnej pracy badawczej. Ciaken, będący teraz jego oficerem prowadzącym, nie szczędził wyjaśnień. Poświęcał godziny na testy i wielokrotne odpytywanie. Wreszcie gdy uznał, że Adams został należycie przygotowany, a poruszanie się po pokoju nie grozi jego śmiercią ani kalectwem, dostali zgodę Człekousta i przystąpiono do eksperymentu.

Adams otworzył drzwi i wszedł, nadal nie wierząc własnym oczom. Znalazł się w ogrodzie, ale niezwyczajnym. Ciekły w nim liczne strumienie. Jednak nie tworzyły błota, klucząc pośród równej, choć niestrzyżonej murawy; ich dno zaścielał biały piasek lub drobne kamyki przypominające perły. Rosły tu przeróżne kwiaty, ale jakby zakomponowane: te wyżej, te pośrodku, te na samym dole. Roślinność formowała zielony dach nad głową, niewyraźnie zarysowany, bo wszystko ginęło w przyjemnej mgle. Było ciepło, lecz nie duszno, jak w szklarniach. Adams podziwiał kompozycję kolorów kwiecia. To nie mogło być przypadkowe.

Nagle rośliny zaczęły śpiewać. Wysokimi tonami, niemal umykającymi możliwościom ucha. Adams uważnie przyjrzał się kielichowi jednego z kwiatów. Łatwo zrozumieć, dlaczego potrafił śpiewać: zmienione płatki stanowiły kanał dźwiękowy i zgrabną komorę rezonansową. Z pewnością ogrzane powietrze, unosząc się tędy, wydawało takie dźwięki.

„To jasne. Coś takiego musiało powstać w wyniku ewolucji…”, pomyślał. „One tak wabią ptaki, które je zapylają. Dziwne, że wcześniej nie słyszałem o kwiatach mających takie możliwości”.

Jednakże śpiew ten przestał przypominać zbiór pięknych, choć przypadkowych dźwięków. Dźwięki następowały seriami, stały się uporządkowane. Jakby kwietna orkiestra nastroiła instrumenty. Adams wkrótce zagustował w tej harmonii.

„Harfa, pociągnięcia dłoni harfistki”, pomyślał. „Niby muzyka płynącej wody. Jasne, jak to powstało w toku ewolucji: tak reagują na intruza. Akurat teraz na mnie”.

Podrapał się w potylicę. – „Moja obecność sprowokowała wydzielanie substancji, które od kwiatka do kwiatka przenoszą sygnał o wyzwoleniu dźwięku. Wszystko to rezultat ewolucji”.

Gdy znalazł uzasadnienie dla tej niezwykłości, spokojnie podziwiał śpiew. U niektórych była to tylko melodia, u innych przypominał on pieśń wykonywaną w nieznanym języku przez chór.

„Te wabią papugi…”, wyjaśnił sobie.

Zamyślony i zdumiony tym, co zobaczył, cofnął się i zamknął drzwi za sobą.

– No co, co jest…? – Przodownik Ciaken podniósł zmęczone oczy znad pulpitu sterowniczego.

W odróżnieniu od ogrodu, w pokoju laboratoryjnym panował zaduch – powietrze, które przeszło już przez dziesiątki gardeł.

– Nie, nic. Tam jest pięknie.

– Wracacie?

– Oczywiście, Ciaken.

Znów był w pokoju. Nie mógł oderwać wzroku od kwiatów. Niektóre z nich poruszały się łagodnie. Płatki innych jaśniały punkcikami światła.

„Te są zapylane przez nocne owady…”, domyślił się. „Przecież każda ćma nawiguje tak, że w końcu zawsze trafi w punktowe światło”. Rzeczywiście, punkciki przesuwały się od obrzeży ku środkowi kwiatu; u innych jarzyły się pręciki czy słupek. Ależ odmiany tu zgromadzili… Takich sposobów wabienia przez kwiaty łatwo się było domyślić. To znakomita animacja, chociaż takie kwiaty po prostu mogą istnieć… Ich kształt i działanie jest logiczne i celowe”.

Muzyka kwiatów przestała przypominać melodię harfy: stała się znacznie bardziej złożona – grały tęskną melodię.

„Ta pieśń pasuje do ogrodu, do chwili zamyślenia. To musi być wynik ewolucji nakierowanej na człowieka. Widzę rośliny z przyszłości, czy co…?” Zawahał się.

W ogrodzie zaczął padać deszcz, dziwny w swoim pięknie. Zwilżał tylko wyciągnięte dłonie, lecz nie ciekł na głowę jak zwykły. I to obojętnie, gdzie się stało. Adams sprawdził to, przechodząc w różne miejsca pokoju. Stąpał wyłącznie na punkty wytyczone przez Ciakena i innych ekspertów. Iluzja była znakomita, kwiaty fascynowały pięknem, przelatywały kolorowe papugi, kolibry, rajskie i inne ptaki lub motyle o skrzydłach jak płatki kwiatów. Niektóre papugi i motyle zmieniały kolor skrzydeł w trakcie lotu. „Eksponują różne fragmenty piór”, wyjaśnił sobie. „Motylom jest jeszcze łatwiej. Ich barwy to przecież ledwie selektywnie odbijana część światła. Drobna zmiana struktury łusek na skrzydle i kolor inny. Zaraz zmyli atakującego drapieżnika”. I rzeczywiście, zauważył, że niektóre z motyli zmieniają nie tylko barwę, ale i deseń na skrzydłach: pojawiały się tam i tęczowe pasy, i pastelowe plamy, i pawie oka.

Nie było tu nieznośnych, gryzących gzów, utrapionych much czy kłujących łydki cierni.

„Jasny dowód iluzji całego zjawiska…”, pomyślał.

Adams stanął przy mniemanej ścianie. Deszcz się nasilał. Jego strużki tworzyły niteczki ciągnące się od murawy usianej kwiatami do góry, do zawsze, bo ich migoczące kolumny niknęły gdzieś we mgle.

„Mógłbym spędzić tu wakacje”. Powietrze pachniało. Deszcz zwilżał skórę, gdy tylko Adams zechciał i wyciągnął rękę ku srebrzystym nitkom.

„Usiąść tu ze szkicownikiem i próbować oddać chociaż detale”.

Z jednej ze strug deszczu utworzył się jakby stalagmit o znacznie szerszej podstawie. Nie mógł przecież powstawać z samej wody, więc musiały osadzać się na nim cząstki pyłu niesionego przez deszcz. Rzeczywiście: uchwycona ręką strużka dżdżu pozostawiała ciemne drobinki.

Obok zaczął rosnąć drugi, bliźniaczo podobny obelisk. Adams podszedł i lekko dotknął ręką. Kość czy co…?

Oba stalaktyty przypominały stojące na szkielecie stopy kości piszczelowe; cieknąca łagodnym łukiem strużka uformowała kości strzałkowe. Adams patrzył zdumiony, jak zmieniający się kierunek strugi osadził w pół minuty gałki przypominające rzepki kolanowe. Żelowata, kleista substancja, pewnie naniesiony ił czy glinka, nie pozwalała im opaść na ziemię. Rysunek kości śródstopia stawał się coraz bardziej wyrazisty. Woda wypłukiwała niepotrzebne zbryłowacenia.

Ruchliwe jak żywe istoty, strużki deszczu mineralizowały się w dwóch rosnących szybko kościach udowych. Jeden z motyli spróbował usiąść na powstającej strukturze, ale struga zmyła go natychmiast, bezradnie machającego jednym skrzydłem, bo drugie już nie mogło odkleić się od wody. Adams delikatnie podsunął palec nieszczęsnemu lotnikowi. Motyl otrzepał się jak mokry psiak i wystartował z palca.

„Jakiś specjalnie przystosowany gatunek”, zauważył Adams. „Motyle inaczej suszą skrzydła”.

Miednica powinna być niemożliwa do uformowania przez ściekające strugi. Jednak najpierw wytworzyły się dwa skrzydła, gdy cieknąca z mniejszym impetem woda rozpryskiwała się w pióropusze na szczytach kości udowych; następnie oba rozrosły się na boki, a wreszcie połączyły w jedną całość, którą natychmiast zaczęły rzeźbić znów żywsze strugi wody.

Nad nimi zgrabnie wzniósł się sinusoidalnie wygięty stalagmit, prototyp kręgosłupa.

Prędkość depozycji minerałów jest przecież znacznie mniejsza… Nawet jeśli zgodzić się, że przypadkowe zmiany kierunku cieków potrafią nadać osadowi kształt kości szkieletu ludzkiego. Ale tutaj czas płynął jakby szybciej, chociaż motyle latały leniwie, a wietrzyk ospale poruszał liśćmi. Adams zauważył winorośl oplatającą pień jakiegoś drzewa. Zerwał i skosztował granatowych gron: dojrzałe i słodkie. Nie potrafił powstrzymać się i zjadł całą kiść. Pestki chował do kieszeni. Nie wypadało pluć nimi w tym ogrodzie.

Strugi deszczu to osadzały, to rzeźbiły kolejne przybywające fragmenty kośćca. Odkąd zrozumiał wzajemne współdziałanie modelowania i rzeźbienia, uważnie, ale chłodno obserwował działanie inteligentnego deszczu. Patrzył, jak tworzy się pas barkowy, jak szybko rosną stalaktyty ramion, przedramion i dłoni.

Nie było sensu liczyć prawdopodobieństwa właśnie takiego działania strug wody, intuicja mówiła, że poprawność kształtu i bezbłędna symetria zdławią je do zera.

„Chyba tę animację kręcono od tyłu… Rozpuszczając kości w jakimś kwasie…”, pomyślał.

Wkrótce kompletny szkielet patrzył pustymi oczodołami. Był nieco niższy od Adamsa; kości spajała kleista substancja, już twardsza i sztywniejsza.

25
{"b":"100661","o":1}