Литмир - Электронная Библиотека
A
A

„Chce mnie wykończyć czy co?”, pomyślał Adams. „Przecież po tamtej stronie Linii znowu zacznie się moja przemiana. Chce mieć drugiego takiego samego jak on?” Zerkał nieżyczliwie na porosłe czarnym futrem, pochylone plecy maszerującego dowódcy.

Szybko nabierali wysokości. Na grzbiecie uderzył ich chłodny wiatr. Adams przestał się pocić, wilgotna odzież schła. Włochata kolczuga grzała wystarczająco, chłód nie przenikał. Żołnierze, zawinięci w purpurowe płaszcze, drżeli z zimna. Wszyscy przycupnęli w płytkim, niezbyt długim okopie, umocnionym murkiem z luźno ułożonych płaskich kamieni.

– Tu czekacie na mnie – powiedział Sykenu. – Nehanu, każcie naładować broń. Nie strzelać bez rozkazu. Nadejdę stamtąd. Tam mierzyć. – Wskazał grupę głazów.

Nehanu spokojnie wydał komendy. Zajęczały korbki kusz. Obrzynów nie wzięli.

Sykenu spojrzał na Adamsa. Jasny wzrok zdradził dawnego Pachoma.

– Ty masz się nie ruszać zza tego murka – rozkazał. – Linia przechodzi o dziesięć metrów dalej. – Wskazał usłaną rumoszem płaśń. – Jeśli ci miły dotychczasowy wygląd, to nie wystawiaj nosa z okopu – dodał twardo.

Dowódca odwrócił się i oddalił w kierunku grzbietu. Szedł lekko pochylony do przodu. Sprawnie przebywał ruchomy piarg. Skakał z jednej wanty na drugą.

„Stale ryzykuje”, pomyślał Adams. „Dwie tonowe wanty niewielkim przesunięciem odetną stopę jak gilotyna. Przecież nie potrafi przewidzieć, w którą stronę się wahną…”

Sykenu, zamiast wybrać mniej widoczną, ale bezpieczną ścieżkę wolał się popisywać.

Adams rozsiadł się wygodnie. Nie wziął kuszy, zresztą nie potrafił z niej celnie strzelać. Zwiadowi mógł być przydatny jedynie jako felczer. Lepiej, żeby nie musiał się przydawać.

„Z większej odległości nie można go odróżnić od Czarnego”. Sotnik zniknął wśród złomów skał.

– Co teraz? – Adams spytał korpuśnego.

– Za jakąś godzinę zrobi się cieplej. – Nehanu obojętnie zerknął na pochmurne niebo.

Adams zdążył żołnierskim zwyczajem się zdrzemnąć. Odkąd stało się nieco cieplej, legioniści przysypiali na przemian.

Wreszcie na grzbiecie pośród nastyrmanych want ujrzeli dwie zbliżające się sylwetki. Jedna, wyższa, szła kaczkowatym krokiem, druga, zwyczajnie, jak człowiek.

Sykenu wiódł za rękę sporą gaberę. Czarna co krok zerkała na niego, jakby lekko opierała się prowadzącemu. Sykenu wsunął jej więc ramię pod pachę, przycisnął barkiem. Czarna mocniej przywarła do niego, przestała się opierać. Wyglądała mało efektownie: jak dwunogie zwierzę. Ani dziwacznych narośli, naśladujących wyglądem i mimiką twarze na brzuchu czy cycach, ani łba szczeniaka wystającego ze sromu. Znane, choć niezwykłe stworzenie o bardzo szerokich biodrach, paradoksalnie zginających się nogach i połyskliwej, krótkiej, czarnej sierści. Gdzie jej tam było do powabnej Złotej Gabery.

Nehanu nakazał absolutną ciszę. Pretorianie mierzyli z kusz w nadchodzącą.

„Miejmy nadzieję, że nie pomylił przebiegu Linii”, pomyślał Adams.

Dwadzieścia metrów od okopu Sykenu zatrzymał prowadzoną. Zresztą sama dalej by nie poszła. Delikatnie przejechał jej dłonią po twarzy. Czarna odwzajemniła ten ruch, jakby podsuwając się pod jego dłoń. Delikatnie sięgnął pod jej brodę i zaczął rozsuwać kudły. Czarna wysunęła podbródek. Łapczywie reagowała na pieszczoty. Stała teraz w niemym oczekiwaniu. Sykenu przejechał dłonią po kudłatym brzuchu, wreszcie wsunął ją pod długaśny włochaty cyc.

– Mhru… Mhru… – gabera zacharczała gardłowo, unosząc wysoko głowę.

Sykenu ważył w dłoni cyc Czarnej, przesuwał dłoń wzdłuż jego długości, lekko uciskając. Wreszcie sięgnął do końca. Ujął palcami brodawkę i zaczął ją delikatnie przekręcać to w jedną, to w drugą stronę. Jednocześnie lekko pchał gabere w stronę Linii.

Teraz stanął za jej plecami i sięgnął po drugiego cyca. Lekko podrzucił oba w dłoniach.

– Trudno unieść – nieoczekiwanie odezwał się głośno.

Gabera mruczała rozanielona i unosząc głowę, starała się przytulić do niego swą twarz. Komicznie przewracała oczami i łypała przekrwionymi białkami.

– Co on? – szept Adamsa był jak tchnienie wiatru.

– Ona teraz już nic nie słyszy – powiedział cicho Nehanu. – Oprócz pieszczot Pachoma nic do niej nie dociera.

– Rzygać się chce – mruknął Caliel.

Sykenu raz zarazem przesuwał dłońmi po cycach gabery, to unosząc je, to leciutko za nie ciągnąc. Z początku wykonywał wszystkie ruchy beznamiętnie, jak myśliwy wabiący zwierzynę. Później jego zachowanie się zmieniło, przestało być tylko taktyką wojownika. Jednakże nadal krok za krokiem popychał ją ku Linii.

– Sam się tym podnieca. Patrzeć, jak którą zwali.

– Trzyma ją w ramionach. Z daleka by odróżnił od baby, z bliska może pomylić – zauważył Nehanu.

– Ją wystarczy złapać za rękę, a już jej się głos zmienia – powiedział głośno Sykenu. – A ty wiele z nich łapałeś za ręce, Engilu. Pamiętasz jeszcze, jak wygodnie było wędrować w ciemności, trzymając w ręce dłoń gabery…?

Adams wzdrygnął się.

Sykenu znowu bawił się końcami cyców Czarnej.

– Ona szybko zapamiętuje się w pieszczotach. Ale im tego brakuje, ale brakuje… – powiedział Sykenu. Uwagi miały być instruktażem dla Adamsa, lecz jego głos nie brzmiał tonem zimnej, bezosobowej relacji. Wypowiedź przerywał dla nabrania oddechu.

Pomruk gabery rzeczywiście przypominał zniekształcone słowa Jeszcze, jeszcze”. Popychana przez Sykenu, przekroczyła Linię.

– Nehanu, przejmuję bezpośrednie dowództwo nad oddziałem – powiedział Sykenu.

– Tak jest – regulaminowo szepnął korpuśny.

Gabera unosiła ramiona do góry, żeby sięgnąć do kryjącego się za nią Sykenu. Chciała jakoś odwzajemnić doznawaną przyjemność. Już byli po Stronie Człowieka.

– Busierec łapie taką za rękę i zaraz bierze się do rzeczy, dlatego one tak silnie reagują na pieszczoty – Sykenu kontynuował dziwny instruktaż. Mówił, przerywając co zdanie. Nie przestawał pieścić cyców gabery i gładzić jej brzucha. Jedynie do sromu nie sięgał.

Odpowiadała mu rytmicznym mruczeniem, w kącikach jej paszczy zbierały się płatki piany.

– Engilu, czujesz jej zapach? Ona zaraz oszaleje w moich rękach! Ależ to są dziwaczne stwory – dodał dla stonowania zachwytu.

Nie przerywając swoich zabiegów, Sykenu jedną ręką delikatnie schwycił ramię gabery i przeciągnął je do tyłu. Ta i tym razem nie zaprotestowała. Trzymała rękę posłusznie za plecami.

To samo zrobił z drugim ramieniem, jednocześnie nie przestając intensywnie pieścić jej cyca.

„On ją skrępował”, zauważył ze zdumieniem Adams. „Ale to tylko cienkie rzemyki do wiązania ludzi…”

Czarna nie protestowała. Bez oporu poddawała się pieszczotom Sykenu, mrucząc i warcząc coraz głośniej. Co jakiś czas pojękiwała pod nosem albo cichutko wyła.

Kiedy sotnik nie miał już wątpliwości, że są po Stronie Człowieka, lekko rozgarnął jej kudły na szyi. Gabera ułatwiła mu to, odchylając głowę w przeciwną stronę. Kiedy wyczuł pod palcami pulsowanie tętna, sięgnął za pas po sztylet i jednym cięciem otworzył tętnicę. Czarna cicho zawyła, ale ciszej, niż można by się spodziewać. Odrzucony nóż stuknął o kamień.

Sykenu przechylił ją nieco do przodu, żeby sikająca krew nie pochlapała futra, i obiema rękami wrócił do pieszczot.

Adams zdumiony obserwował, jak słaniająca się coraz bardziej na nogach bestia nie przestaje sapać z uciechy i wyginać do tyłu, by mocniej przytulić się do Sykenu. Wreszcie jej czarne oblicze zmieniło się na ciemnopopielate, wytrzeszczone z zachwytu oczy uciekły gdzieś do tyłu, a postać bezwładnie zwisła w ramionach Sykenu.

Sotnik lekko opuścił ciało gabery na ziemię, uważając, żeby futro nie zmoczyło się w kałuży krwi.

– Odczucie rozkoszy czy tylko przyjemności jest u niej mocniejsze niż uczucie bólu – wyjaśnił Sykenu już w okopie. – Nawet wykrwawiając się, czuje słabszy ból niż przyjemność, którą sprawiają jej moje dłonie.

104
{"b":"100661","o":1}