Jednym susem wpadł w otwarty właz mechanika i czołg natychmiast ruszył, rozpędzał się, wyrzucając coraz wyższe fontanny piachu.
35. Pod ziemią
Kiedy wachmistrz powiedział do Marusi „kto inny idzie” i zameldował generałowi o wychodzącej z wody Hermenegildzie, Lidka miała zamiar prosić, żeby przysłał kogoś do obrony, sam żeby daleko nie odchodził, albo choć Szarika zostawił. Ale Kalita szybko wyśliznął się za drzwi, pies za nim i tyle ich obu widziała. Jeszcze z podwórza dobiegło stłumione zawołanie, lekki skrzyp siodeł i stukot kopyt, a potem zapanowała cisza.
Właśnie ta długa cisza była najgorsza. W mroku czas mijał powoli, a nawet „Bacy” nie mogła wywołać — po meldunku o lądowaniu radiostacja miała czterdzieści minut milczeć jak pień.
— Żeby tamtych nie spłoszyć — po ciemku wyjaśniła szeptem Marusi i opowiedziała, jakie dostali zadanie. — Mamy ich wpuścić, wybadać, po co przyszli, i dopiero potem wziąć do niewoli.
Obie przyklękły na podłodze u otwartego okna z pistoletami maszynowymi gotowymi do strzału. Nie rozmawiały, żeby lepiej słyszeć, co się dzieje na dworze, ale miały w uszach tylko własne oddechy i szybkie łomotanie serc. Potem niedaleko i bardzo głośno ryknął silnik.
— „Rudy”! — zawołała Ogoniok.
Czołg chwilę pracował w miejscu, ale zaraz potem ruszył, mruczał coraz dalej i ciszej, aż wreszcie utonął w nocy, choć przecież rosa niesie głosy daleko.
— Zostałyśmy same — stwierdziła radiotelegrafistka.
— Niezupełnie. — Marusia obejrzała się na rotmistrza, który cały czas stał nieruchomo w głębi ciemnego pokoju.
— Jakby desant wrócił, trojga też będzie mało.
— „Rudy” i ułani nie puszczą.
— Żeby nie moja katarynka, można by przejść do artylerzystów. Zawsze byłoby weselej. — Lidka rozpięła kołnierz pod szyją. — Parna ta noc.
— Grzmiało... Ojej, jakie ładne! — sanitariuszka zobaczyła bursztynowe serce na czarnej wstążce.
— Najpierw obiecywał być ze mną Wichura... — Lidka szła jeszcze tropem swych myśli. — Jak tak, to ślepiami przewraca, a teraz na czołgu pojechał.
— On ci podarował?
— Nie — zaprzeczyła spostrzegłszy, że może choć trochę odpłacić za sercowe porażki, i dodała szybko. — Kto inny.
— Grześ?... Gustlik?...
— Nie zgadłaś...
Na linii horyzontu strzeliła w górę czerwona rakieta, za nią wyskoczyły dwie bliższe. Świetlny rumieniec wolno spływał po twarzach obu dziewczyn.
— Jak do piątej nie wrócą, to się miniemy — powiedziała smutno Marusia. — A może im tam sanitariuszka potrzebna?
— Wachmistrz kazał nigdzie nie wychodzić — wtrącił milczący dotąd oficer.
Dziewczyny obejrzały się w głąb izby, gdzie stał w narzuconym na ramiona płaszczu. Poruszał białymi dłońmi, zacierał ręce, jakby mu było zimno, a może w ten sposób chciał opanować drżenie palców.
Ogoniok zdecydowała, że trzeba tego człowieka czymś zająć, choćby o coś zapytać, żeby przestał myśleć o tym, o czym myślał. Wiedziała, co znaczą takie niespokojne dłonie. Podobnie jak on zachowywali się najodważniejsi żołnierze, gdy po ranieniu zabierano im broń i zostawali z pustymi rękami wobec niebezpieczeństwa.
Uprzedziła ją Lidka, która stwierdziwszy, że fryce są już gdzieś daleko i nasi przydepnęli im pięty, czego dowodem rakiety, zaprosiła oficera do stołu i poczęła wypytywać o rozmaite rzeczy, które były dawniej. Odpowiadał chętnie, pełnymi zdaniami, językiem eleganckim, lecz jakby odrobinę przykurzonym przez te pięć lat niewoli.
— A bale? Ile urządzano bali co roku?
— Bywało naturalnie rozmaicie, ale nie mniej niż kilkanaście. Trzy jednak wśród nich były najważniejsze, największe i najbardziej dystyngowane — sylwestrowy, maskarada i na pułkowe święto — mówił rotmistrz siedząc na ławie, i temat mu się rozwijał gładko, a Lidka wciąż zagadywała o nowe szczegóły.
Z bardzo daleka dobiegło niewyraźne echo ciężkiego wybuchu. Marusia, oparta o framugę otwartego okna, drgnęła, lecz zasłuchana nie rzekła ni słowa.
— Suknie do ziemi i naszyjniki — wtrąciła zapatrzona w opowiadającego Lidka, dotykając palcami swego bursztynowego serduszka.
— Czy szabla w tańcu nie przeszkadza?
— Broń, proszę pani, należy pozostawić w domu, tak jak kobiety przed wyruszeniem na wojnę.
— To znaczy nas pan nie uważa za kobiety? — ruszyła do ataku zalotna radiotelegrafistka.
— Wojna jest brudna, krwawa. Pociski armat czołgowych, tratujące ludzi gąsienice... — Ręce oficera, leżące spokojnie na stole, znowu poczęły drgać, lecz spostrzegł to i ukrył je przed wzrokiem dziewcząt. — Kobiety powinny zachować nie okaleczone serca i czyste spojrzenia na powitanie wracających pod dach...
— To może dawniej. A teraz nie ma dachów. Spalone — przerwała mu Marusia i usłyszawszy drugi, wyraźniejszy huk eksplozji, dodała: — Może pan ma rację i gdzieś powinny być takie kobiety, ale Lidka czy ja... Czemu ja z „Rudym” nie pojechałam?...
Kos i wachmistrz jeszcze za dnia ustalili system najprostszej sygnalizacji, kreśląc na mapie cztery prawdopodobne trasy desantu w głąb lądu i dając trzem nazwę. Ostatnia, ich własna droga nad morze, pozostała bezimienna.
Ponieważ Szarik przyniósł pod obrożą czystą kartkę, Saakaszwili prowadził czołg w stronę folwarku i bitewnego pola swej kawaleryjskiej szarży. Jechał ostro, gdyż była umowa, że nim się zbliżą do przeciwnika, napotkają patrol ułanów.
Spory odcinek szli szosą z szybkością powyżej czterdziestu na godzinę.
Kawał drogi przeskoczyli raz dwa i widać już było na tle nieba potężne konary dębowej kępy u rozstaju, kiedy podejrzanie zadzwoniła prawa gąsienica i ledwo mechanik zdążył wyhamować — pękła.
Kos nawet nie podał komendy, bo po co, skoro i tak wszystko wiadomo.
W milczeniu wzięli się do roboty. Oszczędzanie słów w podobnych sytuacjach było tradycją załogi jeszcze ze studziankowskich czasów. Praca szła sprawnie, tyle że nowy trak, zakładany na miejsce rozdartego, też był nie pierwszej młodości. Wbili jeden sworzeń, kiedy w lesie załomotały gwałtownie kopyta, spomiędzy drzew wypadł trębacz i dwu ułanów.
Zobaczywszy czołg, ostro ściągnęli wodze.
— Pan wachmistrz pytają, czemu nie jadą? — zawołał zdyszany sygnalista.
— Motor nowy, łapcie stare. — Grigorij rozłożył ręce. — Podkuć musimy konia.
— A co Niemcy? — spytał Janek.
— Jedni gospodarzą w tym folwarku, cośmy się spotkali, a inni weszli w krzaki na górze i jakby się w ziemię zapadli.
— W ziemię? Krety czy co? — zakpił Wichura.
— Ten bunkier na samym czubku, pamiętosz? — podpowiedział Jeleń.
— Leśniczy, którego zadźgali, mówił, że tam jest coś pod ziemią... — przypomniał sobie Kos.
— Pan wachmistrz pytają... — powtórzył trębacz.
— Czekaj, sam mu powiem — przerwał dowódca „Rudego” i zdecydował: — Karciarze zostają i kończą robotę. Jakby szkopy wracały, to blokujcie ogniem szosę — rozkazał. — A plutonowy Jeleń i szeregowiec Czereśniak zabiorą się ze mną na koniach.
Trębacz zrozumiał, wyjął nogę z lewego strzemienia i podjechał bliżej.
Janek chwycił za łęk siodła wskoczył za plecy sygnalisty. Za jego przykładem poszli Tomasz i Gustlik. Szarik przyglądał się z zainteresowaniem tej nagłej odmianie środka lokomocji, warknął nawet niechętnie, że mu nie przydzielono wierzchowca, ale ruszył kłusem za końmi.
Patrząc za odjeżdżającymi Wichura zadeklamował:
— Zostać samemu na szosie i w nocy, to lubię, rzekłem, to lubię.
— Wiersze?
— A coś myślał. Mówiła mi Lidka, żeś ją po gruzińsku rymami czarował. Ja też potrafię.
— Jak potrafisz, to dźwigaj, wyrównać trzeba. — Grigorij pokazał, jak ma chwycić za sworzeń wetknięty w trak zerwanej gąsienicy. — Nasze szczęście, że ci z desantu nie mają z czego w czołg przygrzać.
— Chyba żeby granatem cisnęli.
— Nie podejdą. Stąd ostrzał dobry.
Podwójny ciężar zmęczył konie, coraz częściej przechodziły w stępa i nim przybyli na miejsce, wiatr zegnał chmury z księżyca, pojaśniało. Tak było, jak przewidywał Gustlik — na wzgórzu, z którego parę dni temu zobaczyli tabor w folwarku i stado krów, czekał Kalita, a parę metrów dalej szarzała obła kopuła, przyrzucona maskującą siecią drucianą z plastykowymi, łaciatymi liśćmi. Na betonie czernił się owalny obrys zatrzaśniętego włazu, a obok płytkie draśnięcia pozostawione przez rykoszetujące armatnie pociski.