Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Porucznik zasalutował, zniknął we włazie, a pułkownik podszedł do stojącego na baczność Kosa.

— Pojedziecie z nami.

— Prócz czołgu czterech piechurów, pięciu zwiadowców i haubica z działonem.

— Haubicę włączamy do baterii, a resztę zabierzcie jako desant.

— Tak jest.

— Nie spodziewałem się, że mnie kto znajdzie w tej kaszy, i to jeszcze nocą.

Pułkownik uścisnął ręce sierżantowi i podchorążemu, zawrócił w stronę bramy.

— Ja chyba też z wami — zaproponował Staśko.

— Dobra.

— Janek! — wołał Gustlik. — Chodź tu, pieronie, bo nie strzymam.

— Co takiego? — spytał niespokojnie.

— Podziwej się na piechurów, co nas w ataku osłaniali — pokazał na obu Szawełłów.

— Już ze szpitala? — zdziwił się Janek. — A jak sierżant Ogoniok?

— Sowsiem charaszo — oświadczyła triumfalnie dziewczyna, wychylając głowę zza pleców Konstantego i Józka.

— Marusia — powiedział cicho, nie ruszając się z miejsca. — Ty z nami szłaś przez tę cholerną szosę? Czemu nie powiedziałaś?

— Twoje miejsce w czołgu, moje w tyralierze. Nie było o czym mówić.

— Dlaczego tu przyszłaś?

— Po pierścionek — uśmiechnęła się dziewczyna i zarzuciła mu ręce na szyję. — I po znaleźne, bo bardzo trudno „Rudego” w takim mieście odszukać.

— W polskim mundurze? — nie przestawał się dziwić Kos.

— Awansem — odpowiedziała z uśmiechem, przytuliła się i szepnęła mu wprost do ucha: — Ja napisałam, tak jak prosiłeś, dowódca armii dodał „zgoda” i podpisał czerwonym ołówkiem.

— Załoga, kaj indziej patrz! — podał komendę Gustlik.

Odwrócili się wszyscy, żeby nie przeszkadzać w pocałunku. Jeleń oparł łokcie na skrzydle czołgowego błotnika.

— Chodź, Szarik. Tam się podziwej.

Objął psa za łeb, żeby też nie patrzył, i nagle znieruchomiał ze zdumienia.

Zobaczył, jak ze sztabu wychodzi porucznik, ich porucznik i pierwszy dowódca, tyle że w radzieckim mundurze, w stopniu kapitana. Z taką mocą zacisnął dłoń, że odgiął ku górze krawędź blachy. Zasłonił ręką oczy i odsłonił znowu. Kapitan odchodził w głąb ulicy, ale nie rozwiewał się w powietrzu.

— Janek...

— Nie przeszkadzaj — roześmiał się Kos.

— Grigorij! — zawołał Jeleń po chwili, gdy kapitan już niknął w ciemności. — Słuchajcie, widziołech na własne oczy.

— Drugi raz dzisiaj. Kogo?

— To nie on pod Wejherowem. Jo żech go teroz widzioł.

Na chwilę zapadło milczenie, a potem odezwał się Kos:

— Jeśli to miał być żart, chcę ci powiedzieć, że głupi.

— Janek.

Gustlik wymówił imię w ten sposób, że Kosowi nagle zrobiło się przykro.

Podszedł bliżej i objął przyjaciela za ramię.

— No już. Coś się nadął? W taką noc wszystko może się zwidzieć.

Zdawało się Lidce podczas kolacji, że generał uważniej niż zwykle na nią patrzy i tak jakby miał zamiar porozmawiać, a potem się rozmyślił. Dopijając swą wieczorną szklanicę mocnej herbaty milczał, bawił się niewielkim zgrabnym pudelkiem z ciemnego drewna, a potem rzuciwszy je w kąt, poszedł do swego pokoju. Przez uchylone drzwi widać było jego ciężką ciemnowłosą głowę skłonioną nad papierami.

Wyniósłszy naczynia do kuchni, Lidka zgasiła światło, otworzyła okno i zasiadła przy radiostacji. Miała dziś dyżur do północy — kwadrans nasłuchu, a potem pięciominutowa przerwa na odpoczynek i znowu nasłuch.

Ściągnęła buty, bose stopy oparła o puszysty dywan. Ręce ułożyła wygodnie na oparciu skórzanego fotela. Na ścianach ciemniały obrazy, ze szklanych szaf połyskiwały kryształy i srebra. Z zewnątrz wpływał przyjemny chłód przemieszany z zapachem sosen i lasu.

Sztab armii rozlokowany był w willowej osadzie podberlińskiej, której domy, czy może raczej pałacyki, jeszcze parę dni temu należały do hitlerowskich bogaczy. Pełno tu było cennych i pięknych przedmiotów, ale Lidce wydawały się naznaczone piętnem kradzieży, a więc odrażające. Nie rozkaz surowy ją powstrzymywał od wzięcia czegokolwiek, lecz jakiś dziwny, trudny do wytłumaczenia wstręt. Podobało jej się tak naprawdę tylko to pudełko, które generał rzucił na podłogę.

Podczas pierwszej pauzy podniosła je i ułożyła we wnętrzu swoje dziewczyńskie skarby: szminkę, pudełeczko z pudrem, nożyczki i pilnik, flakon perfum o zapachu fiołków.

Potem przyjęła dwa meldunki, pokwitowała, i generał słysząc stuk klucza przyszedł po nie. Czytał schylony nad wąskim paskiem światła padającego ze skali.

— Dobrze — powiedział i rozejrzawszy się spytał: — Gdzie pudełko?

— Czarne? — zdziwiła się. — Wyrzucone? — przysunęła je z cienia.

Skinął głową i opróżniwszy z zawartości zabrał do swego pokoju.

Zrobiło jej się przykro. Naturalnie nie ze względu na cenę przedmiotu, lecz z przyczyny zawodu, którego doznała. Cóż to za zachowanie? Najpierw wyrzuca jak coś zupełnie niepotrzebnego, a potem... Pewno zauważył, że podniosłam z ziemi, i wtenczas dopiero mu się spodobało. Poczuła pieczenie pod powieką, otarła łzę.

Generał znowu przyszedł, siadł obok i patrzył nic nie mówiąc. Rada była, że w półmroku nie mógł zauważyć wilgoci w kącikach oczu.

— Pauza — powiedział patrząc na zegarek i kiedy zdjęła słuchawki, spytał: — Mówiła ci Marusia, co w tym raporcie, który przywiozłaś?

— Nie.

— To przeczytaj.

Podsunął w światło kartkę papieru z czerwoną adnotacją radzieckiego dowódcy armii.

— Domyślałam się — odpowiedziała po chwili.

— Wiem, że to cię nie cieszy — generał mówił cicho i serdecznie — ale młoda jesteś, ładna, masz całe życie przed sobą, czeka cię w nim wiele dobrego. Sądzę, że nic powinnaś tamtej parze przeszkadzać.

— Dlaczego? — spytała rozgniewana, że dowódca wtrąca się do jej spraw osobistych.

— Bo byłoby to podobne do odbierania czegoś co raz już odrzuciłaś.

Czy nie dlatego cię to zainteresowało, że ktoś inny podniósł?

Nie odpowiedziała nic, gdyż złość ścisnęła jej gardło. Cóż za porównywanie człowieka z pudełkiem?

— Marusia przyjdzie teraz do naszej armii, po wojnie załatwimy resztę formalności — mówił generał. — Pierwsza zgoda jest najważniejsza. Ta kartka papieru decyduje o losie dwojga ludzi, o losie dwojga zakochanych — rozprostowywał dłonią zgięcia papieru i po sekundzie wahania dodał: — Chciałbym, byś zrozumiała i była im przyjazna.

Zwrócił jej pudełko z ciemnego drewna, lekko pogładził dziewczynę po głowie i wyszedł.

Lidka bez słowa włączyła radiostację. Z zaciśniętymi zębami, z przymkniętymi oczami nasłuchiwała, czy wśród gwizdów i pisków nie odezwą się znaki wywoławcze oddziałów pancernych. Zwidywało jej się, że trzyma w dłoni tamtą kartkę, drze na drobne kawałki i rozsiewa na wietrze. Albo że rzuca ją w ogień i patrzy, jak się zwija, czernieje i marszczy.

O północy zeszła z dyżuru i zasnęła niespokojnym snem. Nad ranem obudziło ją wycie syreny alarmowej, a w chwilę potem od bomb zakołysała się ziemia. Kiedy wybiegła na ulicę, samolotów już nie było.

— Stukasy — wyjaśnił kierowca transportera. — Trzy były, jednego zestrzelili nasi z przeciwlotniczej osłony sztabu. Narzucali sporo małych fosforowych, a las suchy jak pieprz...

Teraz dopiero Lidka spostrzegła, że willa, w której kwaterowali, płonie od strychu, że ogień skoczył już na piętro.

— Godzina, jak generała do dowódcy armii wezwali — ciągnął mechanik — ale u nas wszystko w porządku: nikt nie ranny, radiostacje na czas wyniesione, skrzynia stalowa wyniesiona...

— Papiery były na biurku — powiedziała mimo woli.

— Tego nie wiem. Myśmy nie brali — zastanowił się. — Chyba że może sam generał przed wyjściem do torby zgarnął. Ale i tak sprawdzić już nie da rady, nawet jakby kto złotem za znaleźne płacił.

Lidka patrzyła na złotawe jęzory, liżące ramę okienną pokoju generała, i serce jej biło coraz mocniej.

58. Marsz nocą

Otrzymawszy rozkaz towarzyszenia brygadzie haubicznej do Charlottenburga, Kos speszył się nieco. Wyglądało na to, że będą musieli wedrzeć się na tę samą szosę, którą przed kilkoma minutami forsowali i iść nią na wschód, w stronę centrum miasta, walcząc z prądem wojsk hitlerowskich płynących na zachód. Działania takie można prowadzić przy pomocy piechoty lub jeszcze lepiej, jednostki pancernej, ale jak tego dokonać samą artylerią?

175
{"b":"759768","o":1}