— Jestem!
Tylko ich dwoje awans zaskoczył, dla innych przyjaciół rzecz była z dawna wiadoma, bo Czernousow zaraz zmienił naramienniki. Marusi na nowe, z szerokim czerwonym paskiem na ciemnej zieleni, a Saakaszwili błyskawicznie przyfastrygował Jankowi srebrny galon i rzymską piątkę.
Generał po krótkiej pauzie na brawa i przyjazne okrzyki czytał dalej:
— Punkt drugi: ogłaszamy zaręczyny obu wymienionych wyżej sierżantów sojuszniczych armii.
— Niech żyją! — krzyknęli Polacy.
— Uraaa! — zawołali przeciągle Rosjanie, Ukraińcy, Białorusini i kto tam jeszcze był.
Wtenczas właśnie stojący pod oknem Gustlik pociągnął za sznur.
Błysnęło w gruzach i tak potężnie huknęło, że z brzękiem pękły ostatnie szyby, sypnęło tynkiem ze ścian i odleciała nadtłuczona kolbami hitlerowska wrona nad orkiestrą, odsłaniając stare, cięte w kamieniu krzyże gdańskiego herbu i skrzydło polskiego orła.
Muzykanci, że niejedno na froncie zdarzało się widzieć, ani okiem mrugnęli, ani nie okazali zdziwienia. Załomotał bęben w rytmie na trzy, harmonia i trąbka zaśpiewały przerwanego walca. Znowu zawirowała sala, tyle że inne tańczyły pary.
— Już mnie nie kocha — żaliła się Lidka, kładąc głowę na ramieniu Gruzina. — Jedyna szansa, że jak wojna się skończy, to ona musi wyjechać.
— U mnie jeszcze trudniejsza sytuacja — tłumaczył Saakaszwili — bo ja zaprosiłem Annę, potem one się nami zamieniły, więc ta, z którą tańczyłem, to Hanna. Ale jak ją teraz rozpoznać, żeby powiedzieć, że kocham?
Janek i Marusia nie mówili ni słowa. Zapatrzeni w siebie, zasłuchani w to, co im w sercach grało, tańczyli walca. Reszta świata wirowała wokół nich: mundury i gałęzie splatały się zielonymi pasmami z czerwienią flag, a twarze innych ludzi krążyły jak roześmiane planety. Nie spostrzegli, że w pewnej chwili oficer z paskiem pod brodą podszedł do radzieckiego generała, zameldował się i wręczył kopertę. Nie zobaczyli, że generał przeciął scyzorykiem nici, złamał pieczęcie i spojrzawszy na tekst począł żegnać dowódcę brygady, a potem wyszedł. Nie zauważyli, że po sali z ust do ust przechodzi rozkaz, że radzieccy żołnierze przepraszają dziewczyny, ściskają ręce czołgistom i nikną za drzwiami.
Luźno już było na parkiecie, gdy starszyna Czernousow podszedł do zaręczonej pary i uderzył dłonią po ramieniu Janka.
— Odbijany? — spytał wesoło Kos.
— Niet. Uchodim na Bierlinskoje naprawlenje. Praszczajties.
Młodzi skamienieli. Najchętniej objęliby się i przytulili, ale już między nimi stanęła wojna, więc tylko cień przemknął po twarzach i zbielały dłonie w krótkim uścisku, przygasły oczy.
— Jan, ja każdyj dień...
— Ogoniok...
W kącie sali, gdzie Hania i Ania dekorowały Grigorija i Gustlika błękitnymi wstążkami, dopadł ich zziajany Wichura i podtykał przed oczy stary przepocony kapelusz.
— Popatrzcie. Nie chcieliście wierzyć, a ja specjalnie przywiozłem na dowód.
— Bydź cicho — przerwał mu Ślązak. — Ruscy na front idą i Maruśka z nimi.
Patrzył na dziewczynę, póki nie zniknęła w ciemności, a potem dopiero wziął do ręki wojenną zdobycz kaprala, obejrzał dokładnie i stwierdził:
— Kiejby nie tak daleko, to bych powiedzioł, że Czereśniak blisko.
— Kto?
— Ten chłop, co u nas pod Studziankami prowadził. Mioł isto taki cylinder.
25. Tomasz i koń
Podczas sierpniowej bitwy wieś czternaście razy przechodziła z rąk do rąk i można byłoby powiedzieć: kamień na kamieniu nie został, gdyby nie to, że ocalały ściany jednej z folwarcznych stodół, z łupanego granitu kładzione. Do stycznia front przechodził tuż obok, żołnierze kopali rowy, budowali ziemianki i bunkry, rozciągając ostatnie cegły z kominów i nadpalone belki.
Kiedy front ruszył i na tydzień przed Gromniczną pierwsi chłopi wrócili zza Wisły do Studzianek, to nawet nie mogli znaleźć miejsca, gdzie wieś wskazać dokładnie, gdzie czyja zagroda, bo drogi po śniegu wydeptane były inne: od armat do dowództwa, z okopów do ziemianek, z punktów obserwacyjnych do stanowisk ogniowych — takie, jak żołnierzom potrzeba.
Dopiero kiedy śnieg zeszedł, wyleźli z ziemianek, rozpatrzyli się, co i gdzie było, zaczęli radzić, jak budować.
Radzili jeszcze, kiedy Czereśniakowi samochód wojskowy przywiózł drewno na dom. Dobre drewno — pod dostatkiem belek, żerdzi i desek, a jeszcze do tego dwie siekiery i skrzynkę gwoździ. Jedni powiadali, że to za syna Tomasza, co często do partyzantów biegał, a drudzy, że sam stary pokazał Ruskim, gdzie jeden generał niemieckie mapy i spirytus chował.
Czereśniak nic nie mówił, tylko od bladego świtu do ciemnej nocy toporzyska z ręki nie wypuszczał. Syn, pół głowy od starego wyższy, pomagał, a żona dla obu warzyła. W połowie marca tyle już mieli wyrychtowane, że kiedy przyszli saperzy, to w Czereśniakowej izbie chorąży stanął. A na początku kwietnia, tak jakoś po świętym Franciszku, skończyli.
Dzień był ciepły, na wypranym deszczami niebie świeciło słońce, kiedy Tomasz wyniósł na dach wiechę bogato ozdobioną czerwonymi wstążkami i stary, zsunąwszy na tył głowy zmięty przepocony kapelusz, przybił ją dwoma gwoździami do krokwi.
Otarł czoło i uśmiechnięty patrzył na wiechę, a potem na syna, który też siedział okrakiem na dachu i usiłował przygładzić palcami rozwichrzoną na wietrze czuprynę. Z góry widać było nie ogrodzone podwórze, skrzynię po wapnie, kozioł do piłowania, porozrzucane wszędzie strużyny, a dalej przyrdzewiały pług między zeschniętymi ostami. Od pola nadchodził młodziutki saper z karabinem przez plecy, z długim szczupem w ręku.
— Skończone już, panie Czereśniak? — spytał zadzierając głowę.
— Tak jakby — odpowiedział i dał synowi znak, żeby złaził.
Najpierw młody zjechał po słomianym poszyciu na dół, potem stary położył się na brzuchu i wydawszy cienki okrzyk, puścił krokiew. Tomasz podtrzymał go lekko przed lądowaniem.
— Tak jakby — powtórzył Czereśniak, nie patrząc na żołnierza. — Można żyć, za kołnierz nie nakapie. — Chwilę poprawiał zbakierowany kapelusz o barwie podeschniętej naci kartoflanej i spoglądał z dumą na swoje dzieło, potem na pole, na stojący opodal czołgowy wrak. — Ile dzisiaj?
— Cztery. — Odwijając szmatkę chłopak pokazał zapalniki, wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Jeszcze aby do zachodu słońca porobić i wasze pole będzie czyste.
Czereśniak zapukał w okno, które miało tylko jedną szybkę, a resztę kwadratów między szprosami zalepioną papierem i zabitą łaciatym brezentem z niemieckiej płachty maskującej.
— Jeść.
Żona uchyliła ramy i podała miskę, dwa glony chleba, dwie łyżki.
— Daj trzecią.
— Swojej nie ma? — burknęła i okno zamknęło się z trzaskiem.
— Masz?
— Co wart byłby żołnierz bez łyżki — odpowiedział saper. — Matka mi dała, jak na wojnę szedłem. — Wyciągnął zza cholewy drewnianą kopystkę, ładnie rzeźbioną, a z kieszeni ósemkę chleba owiniętą w czystą lnianą szmatkę.
Przysiedli na belkach, ustawili miskę na pieńku. Tomasz wyciągnął w jej stronę łyżkę, ale Czereśniak powstrzymał go wzrokiem, przeżegnał się, odczekał, póki młodzi nie pójdą za jego przykładem. Potem zaczęli jeść niespiesznie, po chłopsku, uważnie przestrzegając kolejności: Czereśniak, jego syn i saper zaproszony w goście. W ciszy słychać było siorbanie kartoflanki, postukiwanie garnków wewnątrz domu i ucieszone wiosną skowronki.
Miedzą nadszedł młody oficer. Pierwszy zobaczył go saper i zasunąwszy łyżkę za cholewę, stanął na baczność. Czereśniakowie obejrzeli się, wstali również.
— Wiecha, panie chorąży — pokazał stary.
— Zobaczyłem z daleka i pośpieszam, żeby na oblewanie zdążyć.
— Bieda u nas. W niedzielę święconej wody przyniosę, pokropię i będzie.
— A ja nie święconej przyniosłem. — Oficer postawił na pieńku butelkę.
Tomasz na znak ojca odniósł miskę i kłusem wrócił z czterema szklankami. Każda była inna w kolorze i w kształcie, jak to musztardówki z różnego czasu bywają, ale chorąży rozlewał równo, znacząc poziom paznokciem na szkle. Trącili się ze starym. Młodzi próbowali sięgnąć, ale Czereśniak, sam pijąc, powstrzymał ich gestem.