— Przecież zwieją.
— Przeprawa nie rozpoznana. Bez osłony w krzaki nie pojadę. Ani ugrzęznąć, ani stracić wozu nie mam zamiaru — odpowiedział Janek, spoglądając na przyklejoną do pancerza fotografię i przymocowane obok dwa krzyże: Virtuti i Walecznych.
Naprowadził działo na skarpę, nad którą pojawiły się sylwetki uciekających spadochroniarzy. Nacisnął spust. Zagrzmiał wystrzał i odrzut wyrzucił złotą dymiącą łuskę na stertę wcześniej odpalonych, które brzęczały pod nogami.
Ten ostatni wybuch powalił dwu spadochroniarzy na końcu wycofującej się, przerażonej kompanii.
— Schneller! — pokrzykiwał Krummei. — Zum Wald! — pokazał odległy o dwieście metrów skraj lasu.
Dłuższą chwilę maszerowali poza zasięgiem ognia. Wyrównywali oddech i krok. Kapitan wiedział, że wystarczy pięć minut spokoju, wystarczy, żeby się zanurzyli w cienisty szum drzew i jego ludzie odzyskają zwartość bojową.
By ten moment przyspieszyć, rzekł do najbliżej idących tonem rzeczowym, a nawet trochę niedbałym:
— Wir werden hier in der Nacht zurück — kommen unsere Aufgabe zu verrichten, wrócimy tu nocą, by wykonać nasze zadanie.
Spadochroniarze bez komendy sformowali sprawnie trzy równoległe kolumienki. Szli wciąż jeszcze spiesznie, przygięci zmęczeniem i ciężarem ekwipunku, ale już gotowi wykonywać rozkazy. Tyle że wyczerpani biegiem dyszeli ciężko, nie prowadzili jeszcze ani nasłuchu, ani rzetelnej obserwacji.
Gdy z gęstej, skołtunionej kępy drzew na prawo od trasy marszu wybiegł rozwinięty do szarży szwadron, minęły dwie lub trzy sekundy, nim usłyszeli go i dostrzegli.
— Kavallerie rechts! — wrzasnął idący obok kapitana Zapałka i gwałtownie skręcając tułów posłał serię z biodra.
— Huraaa! — w odpowiedzi na kule wrzasnęli ułani.
Trębacz galopujący obok Kality podniósł do ust sygnałówkę, cisnął w powietrze tyralierę czystych metalicznych dźwięków, popędzających konie i ludzi.
Jeden z ułanów, trafiony w piersi garścią kul, prostował się z wolna w siodle. Walczył jeszcze ze śmiercią, lecz pęd odchylał go ku tyłowi. Grigorij pomknął na pomoc, lecz ledwie zdążył przechwycić wypadającą z ręki szablę.
Przerzucił bat do lewej, broń w prawą i tuż za innymi wpadł na swym czarnym ogierze między piechotę.
— Wasza! — krzyczał po gruzińsku.
Wachmistrz koniem roztrącił grupkę spadochroniarzy, zgasił dwu szybkimi ciosami. Trzeci wziął go na cel z paru kroków, lecz Saakaszwili sięgnął końcem szabli, nim tamten zdążył nacisnąć spust.
Obalony impetem feldfebel Zapałka dźwignął się z ziemi. Chwyciwszy z tyłu za siodło Grzegorza, wziął zamach, by uderzyć nożem. Pod brzuchem konia, jak strzała z łuku, przemknął w skoku Szarik, rozciął kłami przegub uzbrojonej ręki, podwójnym ciosem przednich łap powalił spadochroniarza na ziemię.
W tym jednym zwarciu, szybkim jak błysk szabli, starcie zostało rozstrzygnięte, a desantowa kompania kapitana Krummla, wystrzępiona u mostu i pod folwarkiem, teraz przestała istnieć.
Jeszcze rozbiegło się parę koni, odcinając drogę do lasu tym, którzy usiłowali ratować się ucieczką. Parę sekund jeszcze tu i ówdzie powarkiwały serie, tętniły konie, zawieszając kopyta w powietrzu. Słychać było okrzyki i jęki, widać twarze wykrzywione strachem i zaciętością. Ktoś spadł z siodła i pieszo walczył wręcz, tnąc szablą przez kolbę automatu. Huknął jeszcze pojedynczy wystrzał i to był już koniec szarży.
Kręcąc się po polu, ułani zganiali w jedno miejsce jeńców — ośmiu wszystkiego wraz z ubranym po cywilnemu przewodnikiem. Jeden ze spadochroniarzy, płytko cięty przez policzek, przyklęknął, drugi ścierał mu krew z twarzy i opatrywał ranę. Za nimi kucnął kapitan Krummel. Korzystając z osłony wydobył ze swej torby mapę i szkic, wpakował je w bruzdę pod nawisłą skibę, a wstawszy przydeptał butem.
— Marsz! — rozkazał Niemcom ułan i lufą pistoletu maszynowego pokazał kierunek.
Do Grigorija podjechał wachmistrz, wręczył mu pochwę szabli zabitego ułana.
— Na czołgu jeździsz jako kto? — spytał surowo i czekając odpowiedzi, nagradzał gniadego kostką cukru.
— Mechanik — odpowiedział z uśmiechem Saakaszwili, przypinając rapcie do pasa.
— Szkoda — mruknął Kalita.
W tym jednym słowie było wszystko: uznanie, szczery żal i błysk nie wręczonego orderu.
32. Siew
Po wystrzeleniu odłamkowego granatu w krawędź skarpy Kos patrzył chwilę, jak opadają strzępy darni i kamienie wyrzucone eksplozją ku górze, jak rozwiewa się kurz, a potem kazał otworzyć włazy. Przybiegł plutonowy, wskoczył na pancerz, szczerzył białe zęby na usmarowanej pyłem twarzy i pokrzykiwał, mimo że motor milczał:
— Ale dostali w kuper i nawet reszty nie dali.
— Nikogo z naszych nie zaczepiło?
— Jednego na śmierć. — Spochmurniał nagle. — Zaraz na początku.
Kto mógł się spodziewać, że taka banda chodzi po tyłach...
— Spadochroniarze. Nocą ich zrzucili.
— Zaraz czujki wystawię.
— Nie zawadzi, ale oni przed mrokiem nie wrócą.
Plutonowy rozejrzał się i nagle zaniepokoił.
— A tam kogo znowu niesie?...
Na drugim brzegu pojawili się kawalerzyści i hamując konie poczęli zjeżdżać po stromiźnie ku rzece.
— To będzie pewno ten, co my go nocą już raz spotkali — stwierdził Gustlik. — Kuchmistrz Kobita...
— Dałby ci wachmistrz Kalita do wiwatu, żeby usłyszał. — Kos pokiwał głową i dodał nie bez kpiny: — Znowu się ułan spóźnił.
Kiedy tak ugwarzali, żołnierze bez rozkazu wzięli się do robienia pobitewnych porządków na folwarcznym dziedzińcu — opatrywano rannych, zbierano rozrzucony sprzęt, szykowano wozy do drogi, podprowadzając do dyszli wyprzęgnięte na czas bitwy konie. Od strony rżyska wracali dwaj piechurzy przygięci pod ciężarem zdobycznej broni. Każdy dźwigał po parę pistoletów maszynowych, parciane torby z zapasowymi magazynkami i pęczki granatów. Niższy, jak psa na smyczy, wlókł za sobą ręczny karabin maszynowy.
— U Niemca mieliby co palić — powiedział Wichura, który wylazł z czołgu i stał koło wieży, obejmując ramieniem ciepłą jeszcze lufę.
— Kto? — zainteresował się plutonowy.
— Wasi. Ci, co to żelastwo taszczą. Tak na oko będzie tego na sto papierosów.
— Nie boli cię głowa? — zagadnął Gustlik.
— Nie. Bo co?
— Bo głupoty gadosz. Kto prochu nie zwyczajny, to zapach mu w głowie mąci.
— Co mąci? Tobie mąci! — rozzłościł się kapral i z kieszeni na piersiach wydobył sporą pożółkłą kartkę. — Czytać umiesz?
Kos i Jeleń, i plutonowy od taborów pochylili się nad ulotką zatytułowaną Beutewaffen, co znaczy: „broń zdobyczna”, i skierowaną przez hitlerowskie dowództwo do swych własnych żołnierzy. Wynikało z niej, że każdy, kto zda karabin czy pistolet maszynowy, dostanie pięć papierosów, za erkaem — dziesięć, za ciężki moździerz — dwadzieścia i dalej był cennik coraz cięższego sprzętu, nie omijający wyrzutni rakietowej zwanej popularnie katiuszą (sto papierosów) oraz dział pancernych i czołgów.
— Te Te–vierunddreissig — przeczytał na głos Gustlik — vierzig Flaschen Spirituosen... Ty byś chcioł, ancychryście przegrzeszony, czołg za czterdzieści butelek wódki przehandlować? — spytał i nie czekając na odpowiedź zamachnął się szeroko.
Kapral ledwo zdążył dać nura na drugą stronę działa, osłonił głowę ramieniem.
— Zostaw — powstrzymał Kos Jelenia i surowo spytał Wichurę: — Gdzieś to znalazł?
— W szopie, gdzie wóz stawiałem.
— Wyrzuć.
— Dlaczego? Mnie się taki porządek podoba. Czego żołnierz ma darmo nosić?
— To ty, głupieloku, nie widzisz, że oni taki Ordnung robią terozki, kiedy nie to, że zdobyczną, ale swoją broń w krzoki ciepią i ledwo że portki w garści trzymią? — wtrącił Jeleń.
— No dobrze, wyrzucę, nie musisz mnie uświadamiać. — Machnął ręką i przedarł kartkę na pół.
— Tak najlepiej — roześmiał się plutonowy. — Papier marny, nawet dla palenia niegodny... No, pora — zeskoczył na ziemię i odszedł w stronę swego taboru.