Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zmęczeni żołnierze pokładli się w cieniu pod wiklinami. Ocierali z potu twarze i chłodzili piersi pod rozpiętymi mundurami, dyszeli ciężko. Za plecami dowódcy plutonu stało dwu łączników i do nich wreszcie się zwrócił, wskazując motocyklistę:

— Abschiessen.

Zasalutowali i przygięci do ziemi ruszyli w kierunku kanału. Przebiegając od jednej kępy krzaków do drugiej zniknęli wkrótce z oczu.

Oficer patrzył, czy ich gdzie jeszcze nie dostrzeże, a potem obejrzał się, słysząc za plecami narastający szybko warkot silnika. Mignął między drzewami czarny kształt, zniknął i wreszcie o kilka metrów dalej pojawił się generalski samochód.

Dowódca plutonu stanął na drodze i podniósł rękę, by powstrzymać nadjeżdżającego. Tamten widocznie na zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa i bliskości przeciwnika, nie zwalniał. W ostatniej chwili oficer zdążył uskoczyć w bok. Coś go zaniepokoiło, bo wyszarpnął pistolet z kabury i wymierzył w oponę. W tej samej chwili eksplodowały dwa granaty wyrzucone przez okna samochodu w momencie przejazdu.

Zerwali się grenadierzy, ktoś krzyknął, nie mogąc pojąć, co się stało. Ktoś inny pochylał się nad nieżywym dowódcą. Tymczasem auto odjechało około stu metrów i zniknęło tak nagle, jakby się pod ziemię zapadło. Spóźniona seria pistoletu maszynowego ścięła tylko parę wiklinowych witek.

Kule przegwizdały wysoko nad rowem przeciwczołgowym, na dnie którego z maską utkwioną w głębokim błocku stał generalski mercedes z postrzelaną szybą, podziurawionym dachem i bagażnikiem przeciętym serią.

— Biegnij, Honoratko — rozkazał Gustlik.

— Ty zostaniesz?

— Zostanę. Nie przeciw mi się, biegnij — pokazał w stronę mostu.

51. Samotność

Honoratka przeżegnała się, pobłogosławiła Gustlika znakiem krzyża i z miejsca ruszyła kłusem. Nie oglądając się biegła początkowo dnem rowu, potem skręciła między krzakami w stronę wartowniczego domku.

Nie należała do tych, które bez namysłu to robią, co im kto każe.

Przeciwnie — gdzieś za uchem miała licho przekorne, które naszeptywało, i nawet od matki nie raz oberwała ścierką za sprzeciwianie się starszym.

Gustlikowi też miała zamiar być powolna tylko wtedy, kiedy jej będzie pasowało. Tym razem jednak posłuchała wbrew własnej woli. Chciała być razem, ale go zostawiła, bo coś takiego brzmiało w głosie żołnierza, przed czym musiała ustąpić. „Nie przeciwiaj mi się — rzekł — Honoratko roztomiła, ten jeden raz” i kazał powiedzieć, że trzyma wroga z całej siły i o pomoc prosi.

Zaczęła sobie w pamięci Gustlikowe słowa przypominać i powtarzać, zerkała pilnie na lewo, żeby jej tamci z lasu nie wypatrzyli. Domek był coraz bliżej, a i most już niedaleko, gdy niespodzianie wpadła na dwu zaczajonych grenadierów. Klęczeli z lufami wysuniętymi w stronę kanału, wytrzeszczali oczy na tamten brzeg, jakby się spodziewali diabła zobaczyć, i kroki Honoraty zdumiały ich bardzo.

— Was machst du hier? Co tu robisz — spytał jeden.

Drugi patrzył na koronkę wpiętą we włosy, na warkocze, na biały fartuszek i głupawo się uśmiechał, coraz szerzej otwierając usta.

Honorata wyrwała zawleczkę z trzymanego w garści granatu i cisnęła nim jak kamieniem, trafiając bliższego w głowę. Niemiec złapał się za czoło i upadł. Drugi skoczył do dziewczyny, chciał chwycić za gardło, ale tak dostał kolanem w żołądek, że zgiął się we dwoje.

Granat stoczył się w dół po skarpie betonowej, wpadł w wodę i stamtąd cisnął w górę mokrą fontannę, ogłuszając wszystkich troje.

Chwilę leżeli bez ruchu. Potem wstała Honorata, potrząsnęła głową, bo w uszach bardzo dzwoniło od huku. Z wysiłkiem wspięła się na nasyp i zebrawszy siły zaczęła biec w stronę mostu.

Ten roześmiany przed chwilą dźwignął głowę, klęknął na jedno kolano.

Chwiało nim jak po przepiciu. Widząc, że nie dogna dziewczyny, podniósł do strzału pistolet maszynowy. Długo mierzył do biegnącej, bo go po wybuchu mdliło, nim wreszcie nacisnął spust. Zamek skoczył do przodu, iglica uderzyła w pustą spłonkę — niewypał.

— Donnerwetter — zaklął, repetując.

W tej samej chwili z przeciwnej strony zjechał z nasypu i wpadł na most motocykl Łażewskiego, zwabionego hukiem granatu. Podchorąży jednym rzutem oka zobaczył biegnącą dziewczynę i celującego Niemca.

Błyskawicznie oceniwszy sytuację zeskoczył w pędzie z siodełka, wyrwał pistolet z kabury i strzelił.

Chybił, lecz życie Honoracie uratował, bo Niemiec, spostrzegłszy groźniejszego wroga, przeniósł lufę z biegnącej na motocyklistę. O ułamek sekundy wyprzedzając serię Magneto upadł, przetoczył się w bok pod osłoną krawężnika. W chwili gdy kule zadzwoniły o metalowe wiązania, wychylił się zza nabijanej nitami rozporki i strzelił powtórnie, tym razem bez pudła.

Nim zdążył wstać, Honorata przyległa obok.

— Plutonowy Jeleń bije przeważnie wroga i kazał, żeby sprowadzić pomoc.

Podchorąży dźwignął motor, który od paru sekund leżał na jezdni, przebierając przednim kołem w powietrzu.

— Pojedziemy do niego? — spytała z nadzieją.

Górą zagwizdały pierwsze kule wystrzelone z odległego o trzysta metrów lasu.

— Nie. Jednego pistoletu za mało — odpowiedział Łażewski. — Siadaj i trzymaj się mocno.

Gdy dziewczyna objęła go w pasie, Magneto dodał gazu i ścigany seriami dwu karabinów maszynowych ruszył z mostu pod górę na nasyp.

Zaskoczony przez Niemców w gościnie u Honoraty, wytrzeźwiawszy po dwu wychylonych kielichach kawy i wiadrze zimnej wody wylanym na głowę, Gustlik początkowo myślał tylko o jednym: jak dziewczynę ocalić i własnej głowy nie stracić. Już jednak w garażu, szykując wóz do ucieczki, przypomniał sobie, o czym była mowa z samego rana przy czołgu: Wichura opowiadał o zawziętych walkach 2 armii, a Janek się niepokoił, co to za artyleria wali na północny wschód od Kreuzburga. Być może więc, że to nie drobny oddział wałęsający się po naszych tyłach, lecz czołowy pluton pułkowego ubezpieczenia...

To, co zobaczył na leśnej drodze, potwierdziło najgorsze przypuszczenia.

Wtenczas zdecydował, że się zaczepi przy moście, a Honoratę pośle, żeby uprzedziła. Tam przecież nikt się niczego nie spodziewa i nawet parę czołgów czy kompania piechoty, jeśli zaatakują niespodzianie, mogą opanować miasto i zdobyć obóz. Tysiące ludzi, którym parę dni temu pancerny podjazd przywrócił życie, zostałoby skazanych na natychmiastową zagładę.

Nie mógł pozwolić, by po raz drugi wydano na nich wyrok śmierci.

Mówili niezrozumiałymi językami, nie znał ich miast, wiosek i imion, ale kiedy patrzył, jak z trudem dźwigają ciężkie głowy na cienkich szyjach, kiedy kładł kromki chleba w dłonie niebieskawe i półprzezroczyste niczym błoniaste łapy kaczek, czuł, że od tego dnia, w którym „Rudy” zmiął zasieki i rozwalił bramę, ci ludzie znaleźli się pod jego opieką, że w jakimś stopniu jest odpowiedzialny za ich powrót do domów.

Dlatego, odesławszy Honoratę za most, został na dnie przeciwczołgowego rowu. Został z pepeszą, dwoma zapasowymi bębnami po siedemdziesiąt dwa naboje i kilkunastoma granatami na podłodze generalskiego mercedesa. Wyszukał wśród nich cztery obronne, jeden wsunął do kieszeni, a trzy powiesił na pasie.

Wgramolił się po stromym zboczu i zasiadł na dnie leja po artyleryjskim pocisku, który trafiwszy w krawędź skarpy wyrył dość znaczny okop, dobrze osłonięty od strony lasu splątaną kępą wikliny. Widział stąd wszystkie podejścia, pozostając sam niewidoczny, a o to właśnie chodziło, bo przyczajony jak żbik miał strzec drogi, nie zdradzając możliwie najdłużej swego stanowiska. Być może przeciwnik zlekceważy ją albo zapomni czy wręcz ominie, idąc prosto w kierunku Berlina. Przypomniał sobie, jak niedaleko stąd mówił do Łażewskiego, że najlepszy dowódca to taki, co potrafi wygrać nie otwierając ognia.

Huki armat chodziły po horyzoncie, wybuchy hurkotały nieustannie, jakby ciężko ładowane wozy pędziły szosą kocimi łbami brukowaną ku Berlinowi i z powrotem. W przydymionym lekko niebie wirowały trzy szturmowe kręgi i chyba ze czterdzieści iliuszynów naraz obrabiało bombami i rakietami kolumny przeciwnika. Lecz ten najbliższy las był spokojny i cichy.

157
{"b":"759768","o":1}