— Nie, to te same.
— Jakże te same?
— Dosyć tego siedzenia — powiedział Semen. — Załoga z wozu.
Mechanik szczęknął ryglem włazu i głową naprzód dał nura na zewnątrz, wywijając kozła w trawie, za nim poszedł Kos i Szarik zadowolony, że to już koniec ćwiczeń.
Dowódca i Jeleń wyskoczyli górą, ale Gustlik nie mógł sobie darować, więc obszedł czołg i zaczął znowu:
— Jakże to...
Saakaszwili dał mu kuksańca w bok i pokazał, żeby się wreszcie zamknął.
Potem, przypomniawszy sobie, sięgnął do kieszeni i krzyknął:
— Ajaj! Słuchaj Janek, teraz będziesz tańczył. Ja coś dla ciebie mam.
Wiesz co? List mam dla ciebie.
— Od Lidki? — rozpromienił się Kos i pomyślał, jak niesprawiedliwie postąpił mając do dziewczyny pretensję, że nie pisała. Może to ją obraziło.
— Możesz nie tańczyć — spochmurniał nagle Gruzini — Masz.
Janek zobaczył strudzony trójkąt, poznaczony stemplami i numerami polowych poczt. Papier wielokrotnie przekazywany z rąk do rąk zmechacił się, poszarzał. Poznawszy dłoń, która pisała słowa adresu, pomyślał, że pieczęcie są jak grudki błota na butach myśliwego, wracającego z tajgi, po których można poznać, w jakich okolicach polował. Odszedł za wóz, siadł koło gąsienicy, rozwinął kartkę. Wewnątrz była bielsza i bardziej czysta.
Janie Stanisławowiczu! — przeczytał. — Pozdrawiam cię z okazji Nowego Roku 1944, zapytują o zdrowie i szczęścia życzę. U nas śniegi wysokie, zwierza dużo. Od syna mego, Iwana, list ze szpitala przyszedł, ranny w nogę. Wyleczy się, to na front wróci. Choć ty i nie mój rodzony, a tak myślę, jakbym was dwóch na wojnę odprawił, gdzie kule złe latają, wroga naszego niemieckiego faszysty, Hitlera, żeby go diabli wzięli. Napisz do mnie o sobie i o psie imieniem Szarik, synu suki Mury. Napisz także, czy z tobą jest albo czyś go musiał gdzie zostawić. Uważaj na siebie, żebyś w zdrowiu i cały do domu wrócił.
Jefim Siemionycz
Kos złożył list, schował do kieszeni, wstał i poszedł do załogi, chcąc się podzielić myślami, powiedzieć, jak go zwiedziono i jak on sam zawiódł innego człowieka, zapomniał o nim, choć powinien był pamiętać.
Nim doszedł, zmienił jednak zamiar. Tak bywa, że się coś we wnętrzu zawęźli, uwiera i sam to musisz rozplątać, najlepsi przyjaciele nie pomogą.
Pomyślał tak, ale już po chwili nie był pewien, czy ma rację.
Gustlik i Grześ leżeli w trawie obok siebie. Saakaszwili wypytywał Jelenia.
— No, nie bądź leń, wymyśl mi jakieś miejsce, żebym wiedział, skąd pochodzę. Przyjdziemy do Polski, ludzie spytają: „Gdzieżeś się rodził, żołnierzu?” Co ja im powiem? Tłumaczyć skąd i jak — za długo, czasu nie starczy. Ty mi wymyśl jakieś dobre miejsce w waszym kraju i powiedz, jak tam jest: czy góry, czy rzeka, jaki las, jakie domy stoją. Kiedy mnie spytają, to będę miał co powiedzieć.
Szarik hasający po łące podbiegł do Kosa, począł się łasić do nogi.
Wasyl stał oparty o przedni pancerz czołgu, grzebał ręką w kieszeni spodni i wreszcie wyjąwszy przybrudzoną nieco kostkę cukru podał ją chłopcu na dłoni.
— Masz, possij, to ci tak gorzko w gębie nie będzie. Spochmurniałeś jak front burzowy.
Janek wziął cukier, uśmiechnął się niepewnie i spytał:
— Chodzi już zegarek? Popchnąłeś kółeczko?
Porucznik przymknął prawą powiekę i spojrzenie jego stało się bardzo niebieskie.
— Tak. Zdaje się, że tak. Teraz będzie chodził jak należy.
Od strony poligonu zza horyzontu poczęły wysuwać się czołgi. Obok nich w kolumnie szła piechota, wracając po skończonych ćwiczeniach do obozu.
8. Przemarsz
Tak się złożyło, że pierwszy nie ćwiczebny, ale naprawdę bojowy alarm, kierujący brygadę pancerną na front, ogłoszono 15 lipca, akurat w rocznicę Grunwaldu. Był to naturalnie przypadek, ale czasem przypadek również coś znaczy.
Cały dzień trwał marsz. Czołgi okryte gałęziami, zamaskowane jak wielkie krze, szły długą kolumną i komuś patrzącemu z boku zdawać się mogło, że to lasy wyrwały z ziemi korzenie i suną na zachód. Nie widzieli tego polscy czołgiści zamknięci pod pancerzem, okryci kurzem jak płaszczem rycerskim. Górą, ponad obłokami podobnymi do białych kalafiorów, strzegły tego marszu myśliwskie samoloty.
Nie oni jedni szli na front.
Ongiś, dokładnie przed 534 laty, w stronę Grunwaldu szło rycerstwo polskie, litewskie, a z nim smoleńskie pułki. Teraz w szerokiej fali radzieckiego morza domyślisz się, choć nie odróżnisz, ludów zamieszkujących ogromny kraj sięgający od Bałtyku do Oceanu Spokojnego.
Przeciw hitlerowskim dywizjom szli ciemnowłosi, krągłolicy Ukraińcy z pól spopielonej pszenicy i od zalanych wodą kopalń Zagłębia Donieckiego. Szli Białorusini, płowi, wysocy, z pól spalonego żyta, z ciemnozielonych lasów, z miast obróconych w gruzy. Szły kraje wojowniczego Kaukazu — Gruzja, Armenia, Azerbejdżan. Szedł skośnooki Tatar, smagłoskóry Uzbek i Kazach.
Szli najliczniejsi, pierwsi wśród równych, Rosjanie.
W morzu tym, jak rzeka czy prąd, barwą wody jeno a nie kierunkiem odmienny, płynęły polskie baterie, dywizjony i brygady artylerii, które pierwsze miały podać głos.
Korpusy i armie przysuwały się coraz ciaśniej, bliżej do frontu. Mocniej napinała się sprężyna, gromadząc siłę do przerwania zasieków z drutów kolczastych, wielokrotnych linii okopów, betonowych bunkrów.
Nie wyszukasz, nie dostrzeżesz w tej masie pojedynczego czołgu, którym jadą czterej pancerni i pies. A wołać „Grab jeden” nie wolno: jak najsurowsza panuje w eterze cisza radiowa. Tylko armaty na linii frontu hałasują, wyrzucają pociski, by zagłuszyć idący z daleka warkot silników, szmer groźnego przypływu.
Minie jeszcze trzy dni narastającej, coraz groźniejszej ciszy i wreszcie jak fala z dalekiego morza w stronę lądu idąca, która łamie się przy brzegu i stroi grzebieniem piany, ryknie atakujący grzywacz. Skoro świt, na jeden znak, na wezwanie salwy gwardyjskich moździerzy — rakietowych wyrzutni, odezwą się tysiące dział 1 Frontu Białoruskiego, który miał już wkrótce stać się polskim frontem, i ruszy wszystko na zachód. Nie, nie wszystko. Tylko te dywizje, które jak ostrze grota uderzają pierwsze.
Gdy wszystkie drogi, wszystkie ścieżki i pola, które te ścieżki dzielą, pokryły się ludźmi, armatami i czołgami, do brygady pancernej radio przyniosło nazwę Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego i pierwsze jego słowa jak oddech bliskiej ojczyzny. Byli tuż za tarczą frontu na ziemi bezludnej, spalonej, gdzie ani wioski, ani chaty nie uświadczysz, tylko czasem popielisko i sterczący komin. Wszędzie zaś leje pocisków jak dzioby po ospie wojny; pogięty, sczerniały metal; działa martwe, pochylone lufami ku ziemi.
Stąd za tymi, którzy pierwsi sforsowali Bug, mieli ruszyć w gotowości do uderzenia, gdy tamci stępią broń, wykruszą się w bojach.
Już ruszają. Rozjeżdżoną drogą pełznie ta sama pancerna kolumna, tylko gałęzie na czołgach zmienili, by były świeże i zielone. Ludzie stoją w otwartych włazach, twarze mają ciemne od kurzu, ale mimo to można poznać Semena, Jelenia i Kosa do pół pasa wychylonych z wieży. Saakaszwili siedzi na dole, prowadzi maszynę, wypatrując drogi przez otwarty właz. Mijają akurat grupę spalonych tygrysów, które widocznie próbowały kontrataku i trafiły pod lufy dział.
— Ale natłukli tego draństwa — Kos przekrzykuje warkot silników.
Semen kiwa głową, a po chwili pokazuje oczyma w inną stronę. W bok od drogi, koło rozwalonego komina, stoi T-34 zatrzymany pociskiem w biegu. Wieża z opuszczoną lufą, jak pochylona na ramię głowa nieżyjącego człowieka, pancerz pokryty szarym kopciem i tylko gwiazda jest nieco ciemniejsza.
Taki sam jak nasz — myśli Janek, czując nagły chłód lęku w piersi. — Kim byli ci, którzy w nim zginęli?
Za przykładem Semena podnosi rękę do czoła, salutuje.