Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Pali się — pokazał Gustlik na żelazko, spod którego dymiło już potężnie.

— Niech tam, deska gruba — machnął ręką Gruzin.

Chwyciwszy w prawą rękę szablę, a w lewą swe nie doprasowane spodnie, zaczął powiewać nimi jak sztandarem i podśpiewując sunął w tanecznych ruchach przez pokój.

— Gamardźwieba! Pobieda! Zwycięstwo! — wykrzykiwał we wszystkich znanych sobie językach.

— Pojedziemy na pancerzu jako desant — pokręcił głową Tomasz.

Słowa Czereśniaka zasmuciły Grigorija. Przerwał taniec, przestał wznosić okrzyki. Zgasił wodą pożar deski do prasowania. Na mokrym drewnie postawił żelazko i skacząc na jednej nodze zaczął wdziewać spodnie.

Gustlik też jakby spochmurniał, namyślał się, ale przyrodzony optymizm szybko wziął górę.

— Jak nam każą, tak będzie — machnął ręką. — Tyle że koniec wojny bliski, ludzi mniej, a czołgów coraz więcej. Mogą dać.

— Trzeba Janka co prędzej odszukać — doradził Saakaszwili.

— I Marusię — wtrącił Czernousow.

— Bo jak zaczną uradzać, jak robić, coby po wojnie ludzi było więcej, to prędko nie wrócą — roześmiał się Gustlik. — Ino gdzie szukać?

— Jak to gdzie? — rzekł poważnie starszyna. — Za gorodom, gdie zieleni mnogo. Niemiec mówił, że obok cegielni sireń cwietiot.

— Prawda. Mówił, że bez kwitnie.

Od ranka, od czasu „wysokiej wody” i zdobycia Ritzen nie tracili czasu, więc nie zaskoczyła ich perspektywa powrotu na pierwszą linię frontu.

Wszyscy zdążyli już nawet zdrzemnąć się trochę po trudach nieprzespanej nocy. Żaden teraz nie chciał zostać i czekać, więc wszyscy trzej ruszyli na poszukiwanie Janka.

W centrum miasteczka dygocący traktor wywlekał rozbite działa z ulicy na podwórza, a liczne zorganizowane przez Kugla Sauberkommando zmiatały rozbite szkło i grudy tynku z chodników, rozkopywały górę gruzu obok rozwalonego bombą domu. Wojska wciąż jeszcze waliły wezbranym potokiem na zachód, w stronę wzgórz porośniętych ciemnym lasem.

Boczne uliczki były jednak puste i nie nosiły śladów wojny. Kroki czołgistów odbijały się cichym echem. W metalowych uchwytach nad bramami w oknach i nad kominami sterczały drągi, kije i pręty, a na nich chwiały się ręczniki, poszewki i prześcieradła, przypominając szelestem białego płótna, że zdobyte miasto nie zamierza stawiać oporu. W niektórych oknach majaczyły ukradkiem białe twarze i, dostrzeżone, cofały się natychmiast w półmrok wnętrza.

Skręcili w bok, by utrzymać kierunek na cegielniany komin, i niespodzianie napotkali młodego jeszcze mężczyznę, który pchał wózek dziecinny wyładowany wekami, tłustymi zawiniątkami i sporym workiem fasoli. Niemiec zrobił ruch, jakby chciał wszystko rzucić i uciekać, lecz rozumiejąc, że nie ma szans, opanował mięśnie i zbliżał się opuściwszy nisko głowę.

Czołgiści z zainteresowaniem patrzyli na jego zielonkawy sweter i szare cywilne spodnie wpuszczone w nowiuteńkie saperki. Sweter i buty musiały być świeżo wyfasowane albo po prostu wzięte z wojskowego magazynu.

— Mój numer — stwierdził Czereśniak, kiedy tamten ich mijał.

Mężczyzna puścił pałąk i wózek z rozpędu potoczył się jeszcze parę metrów. Stanąwszy na baczność, powoli unosił ramiona ku górze. Teraz dopiero spostrzegli, że zamiast prawej ręki ma od łokcia protezę skórzaną na metalowych szynach.

— Masz brać, to bierz — rzekł Jeleń.

— Nie — postanowił Czereśniak. — W starych dochodzę.

Nie oglądając się na kalekę, poszli dalej.

— Ciekawe, ilu rozstrzelał, nim rękę stracił — powiedział Saakaszwili i zaraz sam dodał: — A może i nie...

Skończył się bruk i ponad rowem, wzdłuż dużego sadu wyszli na skraj miasta. Dalej było pustkowie pokryte kępami rzadkich krzaków i unoszące się lekko, a potem coraz ostrzej ku górze. W połowie zbocza rudziały porośnięte chwastami piece, szarzały dachy suszarni i sterczał komin nadgryziony pociskiem. Stanęli wśród jabłoni, które miały rozkwitnąć za parę dni, lecz już teraz były okryte bladoróżowymi, stulonymi pąkami. Gustlik, wysunięty o krok do przodu, zaczął przez lornetkę przepatrywać okolicę i zaraz na tle żółtawej łąki spostrzegł wilczura.

— Starszyna mówił prawdę — rzekł zwracając się do kolegów. — Jest Szarik, to i oni blisko.

Położywszy dłonie na lufie i kolbie automatu, ruszył szerokimi krokami na zbocze. Za nim Grigorij i Tomasz, którzy odruchowo rozsunęli się kilka kroków na boki. Jeden przepatrywał teren na prawo, drugi na lewo, ubezpieczając wiodącego — to przyzwyczajenie pozostanie długo jeszcze po wojnie. Kiedyś w przyszłości syn lub córka zwrócą im na to uwagę, a oni uśmiechną się zmieszani, obrócą wszystko w żart, bo frontowy nawyk staje się śmieszny w czas pokoju.

W kwietniu 1945 roku trwała jeszcze wojna, lecz tu, na skraju Ritzen było cicho i spokojnie. Dźwięki frontu dobiegały stłumione odległością, a ruch na szosie słychać stąd było jak szum znajomej rzeki.

— Panie plutonowy... — zagadnął Czereśniak po namyśle.

— Pozwolił żech po imieniu.

— Ale ja w takiej sprawie, że lepiej według szarży.

— Coś chciał?

— Jakby się nie spieszyć do przodu, to mniej by ludzi zginęło. No nie?

— Nieprawda — gorąco zaprzeczył Saakaszwili. — Jak fryca nie pogonisz, to on kilometr dalej w okop wlezie, miny położy i znowu go wykurzaj... Gnać trzeba, zanim się opamięta.

— To jedna prawda — przytwierdził Jeleń. — Druga, że w lagrach, w więzieniach ludzie czekają. Co zegar godzinę wybije, to śmierć znowu tysiąc wykosi — zastanowił się chwilę i wspomniał: — Kugel mówił, że w tej cegielni jakiś niewolnik, co uciekł z fabryki...

Podeszli do Szarika, który od dłuższej chwili spoglądał w ich stronę, machał ogonem, ale nie ruszał się z miejsca.

— Gdzie Janek? Gdzie Marusia? — spytał Grigorij.

Pies zaskomlał, pokazał nosem na patyk, że mu pilnować kazali, więc z miejsca ruszyć nie może.

— No, ja to wezmę — Gustlik podniósł drewienko. — Kaj poszli?

Z nosem przy ziemi, węsząc wyraźny zapach na śladach, pies ruszył w stronę komina i pieców przysłoniętych garbem terenu.

— Zawołać można — rzekł Tomasz nabierając tchu w płuca.

— Bydź cichoj — wstrzymał go Gustlik i dodał z szelmowską miną: — Zajdymy niespodzianie.

Roześmieli się wszyscy trzej i pochylili, żeby ich Janek zbyt wcześnie nie spostrzegł. Idący w przedzie Szarik stanął nagle bez ruchu z uniesioną przednią łapą, jakby wystawiał zwierzynę. Nie wydał żadnego dźwięku, tylko zjeżyła mu się sierść na karku i zęby z wściekłości obnażył.

W jednej chwili spoważniały łobuzerskie roześmiane twarze czołgistów.

Przygięli się jeszcze mocniej do ziemi, odciągnęli zamki pistoletów maszynowych. Stąpali powoli pod osłoną krzaków, póki z krawędzi wykopu nie otworzył się widok na podstawę komina, na piec do wypalania cegieł.

Stał tam wysoki mężczyzna w butach z cholewami, w czarnych spodniach galife. Trzymając szmajser w ręku, wyglądał z poszczerbionego otworu w ścianie pieca, zerkając niecierpliwie na zegarek.

Grigorij i Tomasz spojrzeli pytająco na Gustlika. Jeleń położył najpierw palec na ustach, a potem szerokim ruchem ręki pokazał, że najlepiej będzie obejść od tyłu. Serce mu się ścisnęło w przeczuciu nieszczęścia. Diabli wiedzą, ilu takich ze szmajserami siedzi w cegielni?...

Razem z Szarikiem cofnęli się nieco i pełzli przez zarośla kwitnącego bzu. Od strony miasta dobiegło matowe głębokie uderzenie ratuszowego zegara, który bił wpół do jedenastej i zawiadamiał ocalałych mieszkańców, że zaczyna odmierzać nowy czas.

47. Rozstanie

Już wówczas, godzinę po świcie, kiedy zasłoniła mu oczy szczupłymi dłońmi, które tak miło pachniały jodyną i wodą utlenioną, równocześnie z radością ze spotkania poczuł gdzieś w głębi piersi cień smutku. Zdławił to uczucie, zapomniał o nim przytulając do siebie dziewczynę smukłą i zgrabną jak leśna kuna. Nie pamiętał o smutku, kąpiąc się, czyszcząc broń i mundur, ale teraz ta grudka lodu uwierała go znowu, nie chciała roztajać.

140
{"b":"759768","o":1}