— To nie Rosjanie, to nasz rząd tak mówi. Folwarczni dostaną ziemię.
— Bo to prawda? Jak była tamta wojna, też mówili, a potem nie dali.
— Ale teraz dadzą. To prawda.
— Może i prawda... To jakby ten papier, to ja do buczków doprowadzę, tylko że dalej...
Opuścił prawą rękę i teraz lewą zaczął się trzeć po drugiej szczęce.
— Co dalej, panie Czereśniak?
— Tak mi się widzi, że dalej zabłądzą. Nie wychodzi inaczej, tylko do jałowców pokazać.
— Tam już Niemcy.
— Ja wiem, że Niemcy, ale ja bym w środku tego wozu pojechał. Tylko że musielibyście mi jeszcze coś dodać.
Szarik, który napotkawszy znajomych zdążył się tymczasem pożywić i wychłeptał do syta wody z leja po artyleryjskim pocisku, widząc, że jego załoga pracuje, przybiegł do generała i uradowany, że nie musi siedzieć w czołgu, począł się łasić. Generał przytrzymał go za łeb i, wyciągnąwszy w bok lewą rękę, zawołał na jednego ze swych fizylierów.
— Zabierz fajkę. Pies dymu nie lubi.
Mając obie ręce wolne, głaskał zwierzę, namyślał się.
— Coś trzeba by wam dodać, powiadacie. No to co? Świniaka może czy pieniądze?
— Czy to ja na jarmarku, żeby pieniądze czy świniaka targować? — oburzył się Czereśniak. — Karabin byście musieli dać.
— A potraficie strzelać?
— Jakżeby? Za pierwszej wojny to i ja byłem młody, u cara Mikołaja wojowałem. Ale i bez tego bym potrafił. My, tutaj mieszkający, naród leśny, jak powiadają — puszczański, i bez wojska wiemy jak strzelać.
— Dobrze. Dojedziecie z nimi do jałowców, a jak stamtąd wrócicie?
— Zwyczajnie, piechotą.
— A Niemcy?
— Jak mnie leśniczy nie widział, to i Niemiec nie dojrzy. A jak dojrzy, to będę miał przecież karabin. Niemiec straszny, jak on z karabinem, a u pana generała, na ten przykład, ręce gołe. A kiedy by tak, na ten przykład, pan generał miał karabin, to już nie taki straszny. Ja zresztą mam z nimi rachunki...
Nie dokończył, bo wspomniał właśnie, jak na wiosnę tego roku zabrali mu Niemcy świniaka i złość go taka wzięła, że już dalej słowa z siebie nie mógł wydobyć.
13. Na tyły wroga
— To te buczki?
— Jakby te same, ale za szybką.
— Pójdźcie haw, ojciec — Jeleń uchylił właz, podsadził starego, żeby mógł wyjrzeć na zewnątrz i jeszcze raz spytał: — Te czy jakiesik inne?
— Te same, tylko przedtem były za szybką, a teraz na własne oczy widziałem.
— W boju was, ojciec, wytyrkać nie bedem, boby utłukli. Przywyknijcie se, że będziecie się dziwać przez peryskop.
— Przez co?
— Przez tę szybkę. Takie okienko nazywa się peryskop. A terozki wiemy na pewno. To je ważne, bo jak szpacyr zacznimy od kościoła, to potem już idzie.
Zamaskowani przywiązanymi do pancerza gałęziami, stali na skraju poprzecznej, idącej ze wschodu na zachód, przesieki. Ciasno było w czołgu.
Wszystkie uchwyty wypełnili pociskami, pod nogami bokiem mieli ustawione skrzynki z nabojami dla piechoty i jeszcze przed samym odjazdem oficer saperów brygady wtrynił im na siłę dwa spore kuferki z minami, uparcie twierdząc, że się przydadzą.
Prócz tego przybył Czereśniak. Stał po prawej stronie wieży, przed Jeleniem. Na siwą głowę wdziali mu hełmofon, żeby słyszał i sam mógł mówić, gdyby zboczyli z drogi. Kłopotu było sporo, bo najpierw nie mógł pojąć, że zamiast krzyczeć ma spokojnie gadać przed siebie, w powietrze, i mimo dudnienia silnika doskonale usłyszą go wszyscy i on wszystkich usłyszy, „jakby przez radio nadawali”. Potem, kiedy już nauczył się korzystać z telefonu wewnętrznego, wybuchła sprzeczka o karabin.
Czereśniak wszystkie kieszenie wypchał nabojami, przewiesił sobie broń przez plecy i w żaden sposób nie chciał odstawić do kąta.
— Ojciec, przecież mi tą flintą oczy wydziubiecie. Co za uparty człowiek! — złościł się Jeleń.
Wreszcie stanęło na tym, że karabin ulokowano w wieży, przyczepiono do uchwytu na pociski, żeby „był pod ręką”. Czereśniak stał teraz spokojnie i grzebiąc coraz to w innej kieszeni, pobrzękiwał nabojami. Mimo że w czołgu było gorąco i duszno, nie chciał zdjąć marynarki. Pot mu spływał po twarzy, rozmazywał się na policzkach.
Najcięższa jest bezczynność i oczekiwanie. Tkwili pod pancerzem w ciszy, w upalnym mroku, kombinezony lepiły się do spoconej skóry, płucom brakowało powietrza. Włazy jednak trzymali zamknięte. Wentylatory nie pracowały — oszczędzali akumulatorów. Podobni byli do podwodnego okrętu przyczajonego na dnie zielonej wody leśnego morza.
Saakaszwili trącił łokciem Kosa i odginając duży palec ku górze pokazał, że wszystko będzie dobrze. Janek skinął głową, poprawił kolbę erkaemu tkwiącego w uchwycie o dwie dłonie od jego ramienia. Pochylił się w prawo, potargał psa za kudły. Szarik obrócił mordę, począł lekko chwytać zębami za palce. Jeden Wasyl siedział spokojnie na swym siodełku, rozglądał się wokół przez peryskopy.
Gustlik czując, jak mu zasycha w gardle, trącił ręką Czereśniaka.
— Mocie ojciec strach?
— Jakże, mam. A ty mnie nie szturchaj, bo plecy bolą. Mówiłem przecież, że jak chleb niosłem, tom sobie poparzył.
— Wiem, pamiętom, czworty roz opowiadocie... Już chyba zarozki ruszymy... — w głosie Jelenia trudno było odróżnić, czy to stwierdzenie, czy może pytanie do dowódcy.
Saakaszwili zerknął na świecącą w mroku tarczę czołgowego zegara.
Dochodziła szósta pięćdziesiąt.
— Uwaga, załoga — spokojnie powiedział Wasyl. — Za minutę tamci zaczną. Ładuj, Gustlik, odłamkowym.
Jak gong w teatrze, zapowiadający odsłonięcie kurtyny, zgrzytnął pocisk wsuwany do lufy i trzasnął zamek.
Jeleń, wykonawszy rozkaz, przywarł czołem do bocznego peryskopu.
Zobaczył przyczajonych obok fizylierów, którzy ich strzegli przed niespodziankami na pozycji wyjściowej. Dalej, między dwiema brzózkami, sterczała lufa czołgu chorążego Zenka. Ktoś obcy wziąłby ją pewno za ułamany, pochylony drąg, ale Gustlik wiedział, że to lufa. O, teraz drgnęła, uniosła się troszkę i przesunęła w prawo szukając celu. Trzeciego wozu nie było widać, stał gdzieś dalej w prawdo, przesłonięty pniami.
— Ojciec, mocie strach? — zaczął znowu Jeleń, ale w tej chwili w słuchawkach rozległ się niski gwizd i potem głos:
— Grab trzeci, uwaga.
— Ja Grab trzeci, słyszę. Jestem gotów.
— No, to zaczynamy, ale z iskrą. Ognia!
Huknęły naraz armaty obu tamtych czołgów, rozjazgotały się karabiny maszynowe, zakaszlały moździerze i gdzieś w tyle uderzyła bateria haubic.
— Silnik w ruch — podał komendę Wasyl.
Świsnęło sprężone powietrze, zaszumiało wytrącone ze spoczynku koło zamachowe, nabrało pędu. Zgrzytnęły tryby w momencie, gdy Grześ przerzucił wirującą siłę bezwładu na silnik, i nagle zagrało naraz czterysta pięćdziesiąt koni mechanicznych, tłumiąc hałas rozpalającej się walki.
— Ruszają — zameldował Jeleń.
Najpierw dalszy, niewidoczny do tej pory wóz wspiął się na okop, wylazł unosząc wysoko łeb, obalił sosenkę i przejechawszy kilkadziesiąt metrów przystanął prowadząc gęsty ogień. Teraz ruszył chorąży Zenek, zniknął Jeleniowi z oczu za drzewami i nagle, poprzez huk wystrzałów, wdarło się pod pancerz czołgu gwałtowne: „urra!” piechoty. Niemcy odpowiadali coraz gęściej, ostrzej. Jeleń w szczelinach między pniami sosen, jak za gęstym płotem, zobaczył jasne pasmo płomienia.
— Poli się!
— Co się pali? — spytał Wasyl.
— Nie wiem, za drzewami.
Znowu do ich uszu dotarł okrzyk nacierających gwardzistów, wybuchy zaczęły skakać po przesiece. Janek pomyślał, że chyba teraz właśnie, że już czas, i usłyszał spokojny jak zwykle głos Semena:
— Naprzód, Grześ.
Ruszyli. Gęstwa sosenek i brzóz rozsunęła się przed nimi, wóz wgarnął pod siebie pnie i korony, wytoczył się na przesiekę jak ogromna, krzaczasta kępa i nabierając pędu, wpadł w leszczyny. Giętkie pręty wstały po jego przejściu, przesłoniły czołg przed oczyma fizylierów.