Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Podobni ślepcom macali klamry. Z wyciągniętymi rękami szli do Gustlika i Kosa wychylonych z włazu: pasiaki, piszczele rąk i kuliste czaszki obciągnięte skórą, ogromne smutne oczy i drgające rozcapierzone dłonie.

Wszyscy byli bardzo do siebie podobni — bracia w przedsionku śmierci. Nie śmieli, nie mieli odwagi objąć swych wybawców. Tylko z ogromnym wysiłkiem krzyczeli po cichu:

— La liberté!... Kameraden... Eviva!... Towariszczi...

— Ostrożnie, Gustlik — ostrzegł Kos.

Delikatnie objął najbliższego, przytulił do siebie nie ocierając gęstych łez, które spływały mu po policzkach.

49. Klin

Ostatnią dekadę kwietnia 1945 roku rozpoczęło ostrzeliwanie Berlina przez artylerię radziecką. Nie jakieś szczególnie dalekonośne armaty, lecz po prostu działa kalibru 152 i 122 milimetrów biły w centrum hitlerowskiej stolicy. Dwudziestego pierwszego, w sobotę, kilka pięćdziesięciokilogramowych granatów trafiło w Bramę Brandenburską, przebiło stropy Reichstagu i eksplodowało we wnętrzu Kancelarii Rzeszy.

Rozcięty pancernymi klinami front niemiecki rwał się na strzępy, cofał przed nacierającą piechotą, która doganiała czołgi. Daleki patrol porucznika Kozuba kilkanaście godzin strzegł zdobytego Kreuzburga, seriami kaemów rozpraszał lub odrzucał na boki grupy przeciwnika, a potem nagle znalazł się na tyłach i w strefie ciszy oczekiwał dalszych rozkazów.

Na resztkach metalowego rusztowania zwalonej bramy, prowadzącej na teren dawnego obozu koncentracyjnego, lekki wiatr kołysał flagi. Na samym szczycie dwie duże: polską i radziecką, a poniżej prawie dwadzieścia mniejszych, uszytych w ostatnich dniach z czego się dało i przytwierdzonych do kratownicy przez więźniów, których hitlerowcy zwieźli pod Berlin z całej Europy. Wspólną bielą, czerwienią i błękitem nawoływały się francuska, holenderska i czeska; poziomymi krzyżami — norweska i brytyjska.

Amerykańskie gwiazdy wycięte z puszek od konserw błyskały w słońcu jak lusterka. Również i teraz paru ludzi w pasiakach, podsadzając jeden drugiego, mocowało pasiastą białoniebieską flagę Grecji z krzyżem w górnym rogu.

Rozdeptane gąsienicami zasieki odciągnięto na boki. W bramie stał posterunek regulacji ruchu — żółtą jak łubin chorągiewką żołnierz wpuścił na teren obozu dymiącą kuchnię zaprzężoną w konie, a za nią wysoko ładowaną ciężarówkę z kocami i ogromnymi garnkami.

Od tego popołudnia, kiedy to załoga wyruszyła z Ritzen na samodzielny patrol rozpoznawczy, minęło zaledwie parę dni, ale przygrzewające słońce zdążyło już otworzyć kwiaty na jabłoniach. Blada różowość, biel i mozaika cienia gęstych gałązek, zazielenionych pierwszymi liśćmi, dobrze maskowały „Rudego”, który stał opodal wjazdu do obozu, pod ścianą niewielkiego domu, w płytkim wykopie między owocowymi drzewami.

Czereśniak chodził po sadzie w samej koszuli, z wysoko podwiniętymi rękawami. Swym zakrzywionym, ostrym jak brzytwa kozikiem ścinał ułamane gałęzie, zasmarowywał mazią skaleczenia drzew.

Kos siedział na pancerzu i korzystając z ciszy czytał Saakaszwilemu po raz chyba trzeci list od ojca.

— „...zapewnił, że właśnie wam, jako wzorowej załodze, odda czołg”.

— Generał nas szanuje — Grigorij czule poklepał pancerz.

— „Niech was wiedzie do zwycięstwa, a potem do domu...” Obaj nie spostrzegli, że stąpając cicho Szarik wspiął się na wieżę, wziął w zęby czapkę, wiszącą na zamku otwartego włazu, i gdzieś z nią poszedł.

— „Dowodzę grupą operacyjną cywilów — czytał dalej Janek. — Jak tylko Szczecin będzie wolny, przejmiemy miasto dla Polski.” Od strony niskiego jeszcze, porannego słońca wiatr doniósł gwałtowną młóckę artyleryjskiego ognia. Kos przerwał czytanie i obrócił głowę.

— Ze wschodu — stwierdził zdziwiony.

— My na skrzydle, za kanałem Niemcy. Może właśnie Rokossowski ruszył... Czytaj dalej.

— Już prawie koniec: „Czekać tu będę na twój powrót z frontu, a najlepiej przyjedźcie całą załogą. Uściskaj mocno Gustlika, Grigorija...”

— Pisze Grigorija?

— „...Grigorija i Tomasza, a także przednią łapę Szarikowi.” Saakaszwili jak szczupak wyciągnął się na pancerzu, zajrzał przez swój właz do wnętrza i usiadł z powrotem.

— Psa potem, śpi w swoim kącie. A mnie możesz teraz.

— Co teraz?

— Uścisnąć.

Janek ze śmiechem objął go ramieniem.

— Czekaj — przypomniał sobie nagle — przecież ja od samego Ritzen wożę dwie fotografie. Generał dał dla ciebie i dla Wichury.

Saakaszwili, ucieszony, chwycił zdjęcia, ale mina mu zaraz zrzedła, bo oba były prawie identyczne.

— Kaco, jak mam wiedzieć...

— Po drugiej stronie napisane — pokazał Janek. — „Kochanemu Grzesiowi...” Ta będzie twoja — wyjaśniwszy, odwrócił się w stronę odległej o kilkanaście kilometrów kanonady i nasłuchiwał.

Saakaszwili patrzył w niewielki prostokąt papieru i serce mu biło coraz mocniej. Tak, naturalnie, to właśnie Hania. Zapewne wkrótce po balu poszła do fotografa, bo ma na sobie tę samą białą bluzę z rękawami powyżej łokcia, z marynarskim kołnierzem trzykroć obszytym granatową tasiemką. I ten szeroki krawat z płaskim węzłem pod dekoltem...

A może nie... Naturalnie, nie po balu poszła, lecz teraz, niedawno, ale chcąc przypomnieć dzień szczęśliwy, specjalnie włożyła to samo, co miała wtenczas na sobie. Figlarne oczy, wysokie czoło pod piękną czapą ciemnych włosów, usta o kącikach uniesionych leciutko do uśmiechu. Tak, to Hania, zapewniał sam siebie, lecz na wszelki wypadek zerknął pod spód:

„Kochanemu Grzesiowi...”

Ogromną radość sprawiło mu to zdjęcie i kiedy uniósł głowę i spojrzał wokół siebie, to spostrzegł, że drzewa i domy stały się barwniejsze i rysują się ostrzejszymi, bardziej wyrazistymi liniami.

— Kropią na całego — powiedział Janek — więcej niż setka luf i dźwięk jakby...

— Sąsiad ruszył — zapewnił Saakaszwili, spoglądając czule na fotografię. — Twój ojciec może już w Szczecinie.

— Laata-laata sztudirowoł her profesor Dolling — wołał Gustlik, wychodząc zza rogu — aże wysztudirowoł taki klajster, co się Mintokur nazywo. Trzi krople Mintokur na wata, powoniać, poszmarować, a zaś ino się dziwować, jak klajstruje tynto faroński Mintokur...

— Do metalu też przyklajstruje? — upewnił się Kos.

— Nie oderwiesz.

Wszyscy trzej ze starej załogi sieleckiej weszli do wieży i na skośnej chropawej stali, powyżej celownika armaty, zaczęli przyklejać fotografię pierwszego dowódcy. Robili to bez jednego słowa, lecz bardzo starannie: Gustlik równo rozmazał na metalu cienką warstewkę kleju, Janek ulokował na niej zdjęcie, Grigorij przez chustkę do nosa przyprasował je dłonią.

Dolnym włazem wszedł do środka zaciekawiony Tomasz, wsunął się na swoje miejsce do wieży po prawej stronie działa i kiedy chustka Grigorija nie chciała odejść od stali, Czereśniak przechylił się ponad zamkiem, delikatnie podciął ją nożem.

Kos zawiesił na radiostacji oba krzyże i skończywszy robotę powiedział w zamyśleniu:

— Cieszyłby się z wozu.

— W silniku pół setki koni więcej, po szosie ciągnie ponad pięćdziesiątkę — zaczął wyliczać Grigorij.

— Tako kanona przebije tygrysa od łba do ogona — pochwalił do wiersza Gustlik. — Ino pocisków mało: na starym setka, a tu pięćdziesiąt pięć.

— Po co ci więcej, kiedy i tak nie strzelasz? — zakpił Janek.

— Prawda, ani raz. Dępokąd ino z diegtiara. Ten Hiszpan niegłupi, wojować umie po cichu.

Nad nimi, widoczny przez otwarte włazy na tle pogodnego nieba, zjawił się Wichura. Grigorij kiwnął mu głową.

— Franek też strzelał. Nie wiem, czy celnie, ale gęsto.

— To jest dobry chłopiec — stwierdził Gustlik, udając, że nie widzi nowo przybyłego — ale kręcić lubi nie tylko kurbla i kierownica. Trocha jednego, trocha drugiego samochodem podwiezie, paczka cygaretów albo puszka konserw zarobi, a na czołgu...

— Nie wygłupiaj się, Jeleń — kapral chwycił go z góry za czuprynę, potrząsnął mocno, a potem, niczym wiadro w studnie, opuścił do czołgu pęczek butelek związanych kablem telefonicznym, jak postrzelane przepiórki.

151
{"b":"759768","o":1}