Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zza wiklinowej kępy wyskoczył pies, warknął i pomknął w stronę mostu, to ukazując się na łące, to niknąć w cieniu.

— Ein Hund — żołnierz niezdecydowanie zaczął podnosić automat do oka.

— Warte doch — powstrzymał go drugi. — Das ich kein Russe, kein Pole, to nie Rosjanin czy Polak, lecz pies niemiecki, sondern ein deutscher Hund.

Wstał i teraz obaj spoglądali w stronę mostu, wypatrując wilczura, który gdzieś im się stracił.

— Aber wo ist der Hundeführer? Gdzie przewodnik?

Spoza węgła domku wysunęły się bezszelestnie dwie postacie i jednym susem dopadły Niemców. Ten drugi zdążył głowę obrócić, dźwignął pistolet maszynowy, ale obaj jak rażeni piorunem padli pod ciosami Gustlika i Janka. Kos pobiegł od razu w stronę mostu, a Jeleń, dźwignąwszy obu, wszedł na nasyp i po wilgotnej od rosy trawie spuścił ich do kanału. Na plusk wody nałożył się rosnący warkot samolotów. Z drugiego brzegu, od strony stanowisk baterii przeciwlotniczej usłyszeli przerywane buczenie syreny alarmowej. Jeleń podbiegł do Kosa, który się szarpał z ogromnym kołowrotem.

— Nie idzie.

— Czekaj, trzeba zobaczyć.

Pochylił się nad trybami, obejrzał je uważnie i znalazł zwykły łom włożony między dwa zębate koła.

— Ciąg nazad... Ciut jeszcze.

Cofnięte koło zluzowało tryby, Gustlik wyszarpnął łom i rozkazał:

— Do przodu.

Teraz maszyna ruszyła ze skrzypem, ale bez większego oporu. Skrzydła mostu drgnęły zaczynając opadać.

Czas był po temu najwyższy, bo coraz bliżej słyszeli warkot czołgów i coraz głośniej dudniły samoloty.

Wielki jotes z obróconą do tyłu lufą podjechał do szerokiego wykopu, zwolnił przed krawędzią, by się jak najłagodniej przeważyć i spełznąć w dół.

Potem gładko, ale zdecydowanie, dał duży gaz. Olbrzym wspinał się na przeciwskarpę, powolniejąc rozduszał ją swym ciężarem i wreszcie wyszedł na łąkę. Tuż za nim drugi.

Na pierwszym zgrzytnęły elektryczne silniki i w biegu ku mostowi lufa poszła do przodu.

Za kanałem huknęła pierwsza salwa przeciwlotniczej baterii. O parę sekund później zagwizdały bomby z niewidocznych samolotów.

Do wykopu rozrytego przejściem dwu ciężkich czołgów zbliżył się „Rudy”, powoli zjechał na dno rowu i jeszcze wolniej zaczął się wspinać — na długiej linie holował za sobą motocykle, które bez tej pomocy ugrzęzłyby w piachu przemieszanym z błotem.

Obok motorów biegli żołnierze podtrzymując kierownice i wózki, by maszyny szły równo. Kto tylko wydostał się z rowu, ciął nożem pętlę, którą był zaczepiony do głównej liny, wskakiwał na siodełko i dodając gazu, szaleńczym łukiem z prawej lub lewej objeżdżał „Rudego”, by jak najprędzej wpaść na most, dogonić forsujące kanał czołgi.

Na przeciwległym brzegu wybuchały już bomby i coraz pospieszniej waliły zenitówki. Jotesy wspięły się na nasyp kanału, przystanęły i obniżywszy lufy, z odległości nie większej niż dwieście metrów, dały ognia w oświetlone własnymi błyskami działa niemieckie.

„Rudego” wyprzedziły już ostatnie motory, ale czołg znowu zwolnił u wjazdu na most, by zabrać resztę załogi. Szarik pierwszy, a Janek i Gustlik za nim wskoczyli w biegu na pancerz, wspięli się od tyłu ku wieży.

W dwudziestej sekundzie po pierwszej salwie jotesów rozległa się druga.

Wyjechawszy na nasyp Kos zobaczył przez wizjer, jak wybuchy pocisków kalibru 122 mm rozszarpują baterię przeciwlotniczą, wysoko w górę ciskają strzępy stali. Ciężkie deszeka z wież czołgów i chyba piętnaście naraz diegtiarów strzygło działobitnię.

— Mądry karlus ten Hiszpan, robota zna! — krzyknął Gustlik, zsuwając się do wieży.

Janek podał mu psa i jak kapitan podwodnego okrętu schodził pod pancerz ostatni. Zatrzymał się jeszcze sekundę, by spojrzeć dokoła. Na stanowisku baterii, odchodzącym po prawej do tyłu, jaskrawym karminem płonęły opony rozbitych dział. Grupa bombowców, które pomogły w przeprawie, zwaliła następną partię ładunku na miasto widoczne w przodzie, chyba już Kreuzburg, i szeroki pożar coraz jaśniej oświetlał drogę; nabierając szybkości gnały po niej czołgi otoczone motocyklami.

Kos zatrzasnął właz i wdział hełmofon w samą porę, by złowić głos Kozuba.

— Wszyscy słyszą? Zgłosić się.

— Drugi ciężki — usłyszał Janek.

— „Rudy” słyszy — zameldował nacisnąwszy przełącznik.

— Magneto słyszy — z sekundowym opóźnieniem odezwał się Łażewski.

Znowu upłynęło chwil parę wypełnionych tylko rykiem silników i popiskiwaniem sygnałów. Kos przez peryskop patrzył i rosła w nim ta groźna, dumna radość, wspólna wszystkim gnającym do szarży. Wozy rozpędzały się i czuł, wpierając plecy w pancerz, jak ziemia drga, kołysze się pod gąsienicami.

Wiedział, że „Rudy” ma jeszcze rezerwę szybkości, która pozwoli mu wyjść na czoło. Niecierpliwie czekał rozkazu. Wreszcie usłyszał nieco zmieniony, jakby odrobinę bardziej uroczysty głos dowódcy dalekiego patrolu:

— Przed nami obiekt ataku. Wszystko bez zmian. Naprzód.

— Gaz, Grzesiu.

Kos zobaczył w wizjerze, jak szarpnęło się do przodu parę motorów i pognało na boki, żeby zajść ze skrzydeł i z tyłu. Czołgi na przedmiejskim ugorze rozsunęły się klinem. Pierwsi motocykliści już wpadli w luźno zabudowaną ulicę, na końcu której, w świetle coraz bliższego pożaru, pobłyskiwały zasieki i rdzawe dachówki na wieżach strażniczych. Ciemniał za nimi mur i wyższy od niego korpus fabryki z kominem dymiącym brązowo i gęsto.

— Na wprost na wieży kaem — wskazał Janek.

— Mam go — odrzekł Gustlik znad celownika. Rosła wieżyczka w peryskopie.

— Wolniej... jeszcze wolniej... Stop — rozkazał Kos.

Stali sekundę, która wydała się bardzo długa. Niemiecki wartownik wyglądał przez parapet, żeby zobaczyć, co za motory szaleją na ulicach miasta.

Wreszcie skoczyła w górę rakieta z wieży porucznikowego czołgu. Kos wyczuł ją raczej, niż dojrzał, i jeszcze nim się rozpaliła zieloną gwiazdą, dał rozkaz:

— Ognia!

Erkaem Jelenia sprzężony z lufą armaty zmiótł oszczędnym warknięciem czarną sylwetkę, przerzucił ją za barierę, na druty.

— Naprzód!

Ze wszystkich stron grały już karabiny maszynowe czołgów i motocyklistów. Kos widział błękitne ogniki skaczące po naelektryzowanych drutach, usłyszał z wnętrza obozu syrenę alarmową. Jakaś seria zaczepiła o beczkę z paliwem, strzelił w górę płomień niczym wysoka pochodnia.

— W prawo... jeszcze.

Wywinęli się zza węgła parterowego budynku wprost pod bramę. Na konstrukcji stalowej, niczym pająk na wysokich łapach, zawisła duża drewniana wartownia, a na niej różowiały ogromne białe litery ARBEIT MACHT FREI. Pod brzuchem tego pająka rozjarzyły się oślepiające tarcze reflektorów, ale Gustlik bez komendy roztrzaskał je długą serią. Wichura ściął wartownika uciekającego od okratowanych wrót.

— Zasieki — meldował Saakaszwili.

— Rwij — rozkazał Janek.

„Rudy” bez trudu złamał i rozgniótł omotane drutem kozły.

— Prawą podporę taranem — dowodził Kos.

Jeleń odchylił lufę w lewo. Z rozpędu uderzyli czołowym pancerzem podcinając metalową konstrukcję. Z hukiem i trzaskiem łamanych desek zawaliła się brama. Wjechali na szeroki dziedziniec apelowy zamknięty półkręgiem ponurych baraków.

— Piechota z prawej — ostrzegł Kos, widząc wybiegających z wartowni żołnierzy.

Czołg przyhamował krzesząc iskry z bruku, ale nim zdążył skręt wykonać, z cienia pod barakiem ruszył tłum. Esesmani, biegnąc, strzelali z biodra. Ktoś krzyknął, runął na ziemię, ale już reszta dopadła czarnych i bić poczęła prętami walcówki, deskami wyrwanymi z prycz, drewnianymi sabotami. Jak mrówki pokryli esesmanów, obalili i zmięli.

W ślad za „Rudym” wjechały ciężkie czołgi. Motocykliści sunęli wachlarzem na wszystkie strony, by zająć obronę.

Więźniowie zostawili za sobą kilka bezkształtnych postaci, poskręcanych w dziwacznych pozach, i na kawałku drąga rozwinęli sztandar. Wyczerpani walką z esesmanami biegli powoli do czołgu. Zaczęli jeden drugiego podsadzać, niezdarnie wspinali się po gąsienicach na pancerz.

150
{"b":"759768","o":1}