Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zagrała opętana, niekończąca się seria, zaświstały rozsiane szeroko kule i choć żadna z nich nie trafiła, to jednak spłoszyły Niemców w chwili strzału.

Celowniczemu drgnęła ręka. Głowica wymierzona w silnik przeniosła nieco, zahaczyła o dodatkowy zbiornik i rozszarpała go, zapalając ropę na tylnym pancerzu.

Obaj niszczyciele, cisnąwszy niepotrzebną już rurę, pobiegli piętro wyżej, zaczaili się z pistoletami maszynowymi na załogę.

Przez przedni właz płaskim szczupakiem skoczył Saakaszwili z gaśnicą w ręku, przetoczył się po chodniku za czołg. Nie bacząc na gwizd serii i rykoszety dzwoniące po pancerzu, rąbnął głowicą o krawężnik, skierował smugę piany na płomień.

Lekko uchylił się górny właz, lufa snajperki wyjrzała ze szczeliny jak żądło. Między iskrami, które zapalały na stali kule niemieckich automatów, błysnął pojedynczy wystrzał. Pocisk wyłuskał strzelca w mroku, ściągnął go przez parapet. Drugi chciał trafionego podtrzymać, wychylił się i dostał całą garść kul od Zubrka, któremu udało się zmienić magazynek i znowu otworzyć gwałtowny ogień.

Zgasł płomień na czołgu, umilkły strzały. Z wnętrza wyskoczyła reszta załogi.

— Cholera! — klął Wichura. — Wszystko przez kota.

— Jakiego? — zdziwił się Gustlik.

— Kot czarny, los marny. Trzeba mi było wtenczas zawrócić.

— Obywatelu chorąży! — wołał Kos szukając felczera obok wraku.

— Poszli już? Ha? — spytał Zubryk.

— Leżą — Kos pokazał dwie nieruchome postacie pod murem.

Chorąży nie myśląc nawet, co robi, podszedł, pochylił się nad nimi, badał puls, zaglądał w oczy i jednocześnie gadał:

— Prawdę mówiąc, to ja się strzałów boję — rozpiął cywilną marynarkę na leżącym, żeby poszukać bicia serca. — Exitus. Mundury mają pod spodem. Drugi też.

Od czoła kolumny nadbiegła zadyszana Marusia. Zobaczywszy, że załoga zdrowa i cała, odetchnęła wsparta ramieniem o mur. Tuż za nią przykłusował nieodłączny jak cień Józek Szawełło.

— Żeby nie wasza seria — Kos tłumaczył ciepło felczerowi — byłoby po „Rudym” i po nas.

Zamiast odpowiedzieć chorąży Zubryk zmiękł, oklapnął i przyległ pod ścianą.

— Dostał? — zaniepokoił się Kos.

— Chyba nie — odrzekła klękając obok Marusia. — Tylko jak się przestraszy, to potem mdleje. Sam mówił, że pokojowa natura — podsunęła mu pod nos butelkę amoniaku dobytą z sanitarnej torby.

Przykuśtykał sierżant Szawełło.

— Taktyka się nie godzi — oświadczył. — Wedle tanku stróżować musowo, jak przy stodole po żniwach, bo inaczej nieprzyjacioły kura puszczą.

— Ja tank budu storożyt’ — pospieszyła z odpowiedzią Ogoniok.

— Przypilnuje tanka i Janka — zamruczał Franek Wichura trącając w bok Gustlika.

Od czoła buczały już klaksony. Nadjechał Łażewski i krzyknął nie zsiadając z motoru:

— Ruszamy. Przez tę strzelaninę znalazł nas jakiś chorąży i poprowadzi do sztabu pułku.

Bez komendy załoga skryła się w czołgu. Piechurzy, wyszarpując z rolek resztki szmat, ścierali z pancerza gaśnicową pianę i sadowili się za wieżą.

— Stryju... — zwrócił się Józek do Konstantego, a napotkawszy surowe spojrzenie, poprawił się szybko: — Obywatel sierżant pozwolą, żeby ja też czołgu i panny Marysi pilnował.

59. Twardy orzech

Minął dobry kwadrans, nim ucichła strzelanina obok stanowiska dowodzenia pułku piechoty, nim telefoniści związali kable wiodące do batalionu ochrzczonego kryptonimem Rosomak. Potem jeszcze czas pewien słychać było, jak ochrona sztabu wyłuskuje niemieckich fizylierów z domów na sąsiedniej ulicy, zaterkotało gęstymi seriami jakieś ostrzejsze starcie i zgasło zgromione wystrzałami z armaty.

Parę minut później w wejściu do piwnicy stanął posiwiały od zmielonego tynku chorąży żandarmerii i zameldował:

— Artylerzyści.

— Gdzie? — spytał pułkownik.

— Tu idą.

— To nie stój we drzwiach.

Zakołysał się płomień lampy od przeciągu, poruszył cieniami na ścianach.

Wszedł dowódca brygady haubicznej i obaj oficerowie uścisnęli sobie dłonie.

— Siadaj — zaproponował piechur. — Zjesz coś, wypijesz?

Dał znak ręką i natychmiast na sztabowej mapie zjawił się półmisek z chlebem i konserwą, ciemnozielona butelka koniaku.

— Zdobyczny — wyjaśnił dowódca pułku, nalewając — od 1715 roku ta firma produkuje, żeby ci dziś dogodzić.

— Nie przekupisz — mruknął artylerzysta i zadzwonił szkłem o szkło.

— Na kiedy ci ogień potrzebny?

— Druga, wpół do trzeciej. Żeby choć godzinę przed świtem.

— A czego ma nie być?

— Stacji kolei podziemnej.

— Betonowe stropy. Za grube na moje zęby. Trzeba by granatami kalibru dwieście trzy milimetry.

— Ale jak ciśniesz ze dwa tysiące pocisków, to choć ogłuszysz. Ostatni silny węzeł oporu, rozumiesz. Tam już tylko trzy i pół kilometra przez park i zaraz Reichstag, Brama Brandenburska.

Dowódca brygady haubicznej, słuchając, obracał w palcach szklankę i uważnie wpatrywał się w złote odbłyski migocące w głębi aromatycznego płynu. Wypił łyk i z uchylonymi wargami czekał chwilę, aż smak i ciepło obejmą podniebienie.

— Dobra. Będziemy się starać. Dam ci jeszcze w prezencie czołg z desantem.

— Czołgów mam dosyć, lecz i ten się przyda. Skąd masz?

— Z dowództwa armii. Numer taktyczny 102.

— Znam załogę, to hydraulicy — uśmiechnął się i zawołał: — Chorąży!

— Na rozkaz — żandarm stanął w drzwiach.

— Znajomi przyjechali. Ci, coście ich chcieli sadzać i rozstrzeliwać...

Poproście tu sierżanta Kosa, to mu zadanie przydzielę.

Ruiny na pierwszej linii frontu przypominały księżycowy krajobraz i zdawały się chwiać w ostrym świetle pożarów. Szczyty rozłamanych kości betonowych szkieletów połyskiwały jasno, zagłębienia wypełniał gęsty mrok.

Stanowisko wyjściowe grupy szturmowej sierżanta Kosa mieściło się w cieniu, we wnętrzu rozbitego bombą domu.

Zadania były już przydzielone i cel ataku wskazany — żółty czteropiętrowy dom po drugiej stronie ulicy. Z jednej z jego piwnic dobywał się leniwy płomień, oświetlał ostre pseudogotyckie sklepienia okien. W oczekiwaniu na przygotowanie artyleryjskie, na sygnał do ataku, żołnierze raz jeszcze sprawdzali broń, kieszenie i myśli.

Pod osłoną ceglanego łuku grubych ścian, na trójkącie podłogi ocalałej na wysokości pierwszego piętra klęczał Kos ze swoją snajperką w ręku, popatrywał na drugą stronę ulicy. Obok przykucnęła Marusia i powtarzała z uporem:

— Komandir w tankie, w tankie!

— Nie zawsze.

— Wsiegda. Zawsze.

— „Rudy” z miejsca będzie prowadził ogień. Wystarczy trzech ludzi.

— Pójdę z tobą.

— Nie. Sama zgłosiłaś się do osłony czołgu i jakby kto był ranny...

— Jest Zubryk.

— Chorąży pójdzie z nami.

— Strzałów nie lubi.

— To dobrze. Będzie się krył starannie. Maryjko — delikatnie dotknął jej włosów wypełzających spod hełmu — dajmy spokój sprzeczce. Myślę sobie, że jak się wyda zamiana munduru, będzie straszna draka.

— Nie będzie. Generał ma papiery i pewno już jest rozkaz o moim przeniesieniu do polskiej armii...

Cztery metry niżej chorąży Zubryk, starannie ukryty między murami, wyglądał z piwnicy i zagadywał Łażewskiego, który siedział wśród swych zwiadowców pod osłoną resztek bramy i kurzył papierosa.

— Będą strzelali.

— Będą. Trzeba skoczyć razem z ostatnim granatem haubicy, to nie zabiją.

— Najniebezpieczniej, jakby kto z tyłu został — żartował dobrotliwie jeden z żołnierzy — bo jak się potknie, to nikt go nie podtrzyma.

Reszta palących wybuchnęła krótkim, nerwowym śmiechem.

— Ja nie zostanę — tłumaczył Zubryk. — Tylko że z Mińska jestem, dopiero cztery tygodnie jak w wojsku, to mogę się spytać, ha?

Chwilę trwało milczenie.

— Daj — poprosił jeden z żołnierzy.

— Bier? — drugi podał mu połówkę rozżarzonego papierosa.

178
{"b":"759768","o":1}