— Jeniec. I jeszcze głupi.
Gestem rozkazał Wichurze i Saakaszwilemu, by zabrali chłopaka. Kiedy tamci zniknęli na schodach, schylił się i podniósł zabitego Iwana. Kos nagle jakby oszalał.
— Dość tego, dość! — krzyczał szeptem i przysiadając bił pięścią w kolano, a potem nagle z rozmachem cisnął pistolet maszynowy o ziemię.
— Dźwignij — groźnym głosem rozkazał Jeleń.
Parę sekund mierzyli się wściekłymi oczyma. Wreszcie Kos ustąpił, wziął broń do ręki.
— Dopokąd nie uradzą, że wszyscy na świecie o ziemię to żelazo ciepną, nie masz prawa rzucać.
Gustlik z poległym na rękach ruszył w kierunku żelaznych schodów. Po paru krokach zobaczył stojący w dole czołg, a obok niego Grigorija, Wichurę i jeńca. Wówczas na chwilę przystanął, obrócił głowę i spojrzawszy na nieruchomą twarz Iwana, na której śmierć już położyła błękitnawy cień, łagodnie powiedział do Janka:
— Peem nie winien. I tyś go na ziemia nie ciepał. Nikt nie widział. Ani ja, ani on.
67. Pary
Upał był taki, że nawet liście na wierzbach siwiały i więdły, ale od wody szła ochłoda. Szawełłowie na zbitej z desek łodzi, ostro pachnącej smołą, wracali przez Nysę na niemiecki brzeg. Konstanty siedział na dziobie, przez okulary oglądał na dłoni dojrzałe żytnie kłosy i liczył w myśli, że oto trzy miesiące minęły od czasu, jak wojna się skończyła, a służbie jeszcze końca nie widać.
Józek wiosłował niespiesznie, twarz ku słońcu podstawiając, jakby na piegach chciał się wzbogacić. Młodzi zawsze mają czas. Dopiero bliżej brzegu przeszedł na pych i parę razy zgiął grzbiet jak trzeba.
Dobili gdzie zawsze — koło pnia zwalonego wiosenną powodzią albo może i polskim granatem kwietniowym. Stary zapiął łańcuch na kłódkę, a Józek wsunął wiosło między wikliny, pod zeschnięte liście zeszłoroczne.
Stromą ścieżką wyszli na górkę. Stąd widać już było park czołgowej kompanii na wygonie, a po prawej wieś niewielką i murowaną, okrytą zielenią drzew.
— Odwiedzić zajdziemy? — spytał Józek.
— Obowiązkowo — odrzekł Konstanty, kierując kroki w stronę wioski.
W sadzie, koło pierwszej z brzegu chałupy stał starszy sierżant Saakaszwili i jadł ze smakiem zerwaną z gałęzi dojrzałą papierówkę. Obok siedział przy ogrodowym stole podporucznik Kos, pilnie rachował i zapisywał w nadpalonym granatowym zeszycie.
— Można? — spytał Konstanty opierając dłonie na płocie.
— A jakże — zaprosił i krzyknął w stronę domu: — Gości mamy!
— Jacy tam goście, tak tylko my zaszli.
— Piękny czas.
— Oj, piękny bardzo — przysiadł Konstanty na ławce i pokazał kłosy.
— Zza Nysy, z naszej wioski wracamy. Otóż choć późno siane, to pora już jego przychodzi.
Z głębi sadu i z domku wysypała się reszta załogi: sierżant Jeleń, plutonowy Wichura, kapral Czereśniak. W nowych odprasowanych mundurach, z Krzyżami Walecznych i medalami na piersi mogliby zdać się inni komuś, co ich od czasu walk nie widział. Ale po prawdzie to byli ci sami.
Witali gości, sadowili się obok.
— Jak za tydzień nie zacząć kosić, będzie się sypać — tłumaczył Szawełło.
— Komu kwasu chłodnego, komu? — żartobliwie nawoływała Honorata wynosząc na tacy omszały od chłodu dzban i gliniane kubki.
— Otóż i gospodyni. Gdzieżby taką drugą znaleźć? — witał uprzejmie Konstanty. — Jeśli już nie dla mnie, to choćby dla młodego.
— Co też stryj? Moja pora nie przyszła — zawstydził się Józek.
— Czyż ty myślisz, że ja oczu nie mam i nie widzę, jak ty na tę radzistkę patrzysz? Tobie pora i żytu pora. Tylko ty śmiały nie bardzo jesteś.
— Pora — przyświadczył Czereśniak. — Ja bym może i pomógł żąć — obiecał rozgryzając twarde ziarno.
— Bo też siedzimy tu i siedzimy jak strachy w maku — mruknął Wichura i spulnął z obrzydzeniem. — W kraju wszystkie ładne dziewczyny rozłapią, a nam pokraki zostawią...
Grigorij podszedł z boku i objąwszy Franka za ramię szepnął mu na ucho:
— Hanka piękna dziewczyna.
— Gniewa się już drugi tydzień — odburknął plutonowy.
— Nie gniewałaby się, gdyby nie kochała — dorzucił cicho Grześ i ze smutnym uśmiechem odszedł na bok.
— Przeca żech ci, kręcikorbo, tłumaczył, czemu tu musimy siedzieć — grzmiał Gustlik postukując' pięścią po stole.
— We wojsku, jak nie ma rozkazu, to i postarzejesz i posiwiejesz, a nie odejdziesz — ośmielił się wtrącić Józek.
— Nie o to idzie, ino że w Poczdamie radzą.
— Niedaleko do tego miejsca, gdzie was podchorąży Łażewski do niewoli złapał — dopowiedział Czereśniak.
— Nie gadaj, Tomek, jak mówię. O granicach tam radzą. Stalin powiada, że ma być na tej Nysie, co wedle nas, a Churchill palcem po mapie jeździ, a udaje, co znaleźć nie może.
— Po angielsku może litery inne — zdradził wątpliwość Konstanty.
Jeleń, puściwszy uwagę koło uszu, ciągnął:
— Na to ruski generał powiada: „Towariszcz Churchill, to jest prawie tam, taj polskie dywizje stoją” i zarozki wszyscy wiedzą, bo w polityce mogą się rzeki pomylić, abo miasta, ale kaj czyja dywizja, każdy wie.
— Z naszego rządu też są i tłumaczą im, co i jak — wtrącił znowu Czereśniak.
— Odkąd żech cię, Tomek, do Warszawy posłał, toś ale zmądrzał.
— Na przyszły raz niech sierżant sam jedzie.
Jeleń zamachnął się, żeby go trzepnąć, ale zatrzymał rękę w pół drogi i szepnął do Kosa:
— Dowódca.
— Baczność! — podał komendę Janek.
— Spocznij, spocznij! — wołał generał od furtki. — Ja całkiem prywatnie. Wstąpiłem do szpitala tylko po lekarstwo, ale od sierżanta Ogoniok dostałem rozkaz, żeby do was zajechać.
— A dziewczęta? — spytał Grigorij.
— Jedną przywiozłem — generał wskazał na Marusię biegnącą od strony furtki — ale Lidki już przy radiostacji nie było. Pewno wracając ćwiczy swoje wojsko w marszu.
— Kwasu pan generał wypiją? — spytał Gustlik. — Czy może coś mocniejszego?
— Spirytus mamy na miodzie — zaproponowała Honorata.
— Nalej kwasu, jeśli chłodny.
Generał uniósł właśnie do ust oszroniony kubek, gdy za parkanem rozległo się dziarskie, choć sopranowe śpiewanie i w chwilę później do sadu, pod jabłonie, wbiegła Lidka, a za nią dwie jednakowe radiotelegrafistki.
Speszyły się wszystkie trzy nie tyle obecnością generała, co wesołym śmiechem, który je powitał.
— Kiejby jej raniej awans na sierżanta dali i te dwie dziouszki, toby my wojnę we kwietniu skończyli, panie generale — twierdził Gustlik.
— Lidka dobry dowódca — chwalił Kos. — Żeby łatwiej podwładne odróżniać, dała Hani awans na starszego strzelca.
Pomagając siąść na ławie, podał dziewczynie rękę i lekko uścisnął wąską dłoń, na której płomień zostawił smugę gładkiej, pobielałej skóry.
Borowianki nie mówiły ni słowa. Skromnie stanęły z boku, tak jednak zajmując pozycję, by Ania mogła na Józka Szawełłę spoglądać, a Hanka, żeby się plecami do Franka Wichury obrócić.
Generał dopił, otarł dłonią wargi i postawiwszy kubek na stole, skłonił się Honoratce.
— Kwas doskonały. Czym też się za ochłodę odwdzięczę?
— Może wieść jaka dobra przyszła? — spytała dziewczyna. — Bo myśmy tu radzili... — urwała napotkawszy surowe spojrzenie Gustlika.
— No właśnie, nad czym żeście radzili? — spytał dowódca.
Chwilę trwała cisza, wszystkie oczy zwróciły się na Kosa, jako najstarszego stopniem.
— O domu, obywatelu generale. Żeby do Polski wracać. Szawełłowie na przykład mają zwolnienie do cywila od dnia, w którym przejdziemy granicę.
Gospodarkę dostali nad samą Nysą. Żyto dojrzewa...
— Tobie chyba nie na żniwach zależy. Dam zezwolenie i bierzcie ślub choćby jutro.
— Czto wy? — zawstydziła się Marusia. — Podażdiom.
— Umowę mamy z Gustlikiem, że razem, w jednym dniu — wyjaśnił Kos.
— Dam dwa zezwolenia.
— Dopokąd moi ojcowie i ojcowie Honoraty nie pobłogosławią, nie da rady — tłumaczył Jeleń. — Do powrotu odłożyć trzeba.