Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Dognałem sanitarki i zabrałem. Raz, że mój pluton, dwa — oni na tyły jadą. Generał dodał jeszcze swój transporter do osłony, a w nim Lidka przy radiostacji. I ta ładna lekarka pytała o ciebie. A tu wesoło było? — pokazał wzrokiem jar.

— Nie bardzo — odrzekł Kos.

Saakaszwili właśnie całował się z Francuzami, którzy pokazywali mu fotografie, wyjaśniając uparcie i głośno:

— Maman... Papa... Ma femme...

Czereśniak miał już w ręku harmonię, próbował basów i w sobie tylko wiadomym języku tłumaczył coś kędzierzawemu. Gustlik przysiadł się do beczułki i napełniwszy szklankę, przemawiał do wysokiego chudzielca:

— Wypij ze mną, la France. Wszystko stracone bez te głupie kokardki.

Zrozumioł żeś? Le kokard muła kaput.

Kos odwrócił się tyłem, żeby nie patrzeć. Wyciągnął zdobyczną mapę drogową okolic Berlina.

— Z której strony wróciłeś?

— Od południa — uśmiechnął się Łażewski. — Pustawo.

— Nasi poszli już dalej na zachód. Rosjanie skręcili na Berlin i chyba dlatego — zastanawiał się Janek.

— Pusto — powtórzył podchorąży. — Nie ma kogo o siostrę pytać...

Do czołgu podszedł Czereśniak z harmonią pod pachą.

— Za co? — spytał Janek.

— Za pepeszę.

— Broń oddałeś?

— Albo jej mało? Nie swoją dawałem, ale i tak nie wziął. Za samą wolność dał.

Wspierając się wzajemnie wychodzili z jaru Saakaszwili i Jeleń, który dźwigał na ramieniu beczułkę.

— Załoga! — podał komendę Kos.

Stanęli na baczność. Gustlik chwilę się wahał, co zrobić z antałkiem, ale pod twardym spojrzeniem Kosa postawił go na ziemi. Z wnętrza wozu wyskoczył Szarik i rozumiejąc rozkaz, też siadł na baczność.

We włazie pokazała się twarz Honoraty wilgotna od łez i ze zmartwienia jakby bardziej piegowata.

— Mam wyliźć?

— Nie — rozkazał sierżant. — Panna Honorata do przedniego kaemu.

Wichura, was komenda nie dotyczy?

— Adresy chowam, obywatelu sierżancie. Zapisałem, bo jakbym kiedy był w Paryżu...

— Poprowadzicie czołg.

— Tak jest.

— Czereśniak na swoje miejsce.

Wygramolili się z lasu Francuzi, ciągnąc i pchając swój wózek pod trójbarwną flagą.

— Vous ä Berlin, nous ä Paris — wysoki objaśniał gestami i nakierowywał dyszel w przeciwną stronę niż czołg. — Au plaisir de vous revoir.

— Vivent les braves Polonais! — wołali chórem kudłaty i łysy.

Popchnęli wózek i odchodzili, machając rękami, pozdrawiani równie serdecznie przez motocyklistów i załogę. Tylko Grigorij i Gustlik stali nieruchomo na swych miejscach, bo nikt im nie dał komendy: spocznij.

— Szarik! — zawołał Kos, stojąc obok wieży.

Pies skoczył na pancerz znikł we wnętrzu.

Grały silniki motocykli, zapalił już czołg. Łażewski podniósł rękę, że gotów, i Kos dał mu znak, by ruszał, a potem dopiero rozkazał nie patrząc za siebie.

— Obaj na tylny pancerz.

Podbiegli do gąsienicy. Mechanik wspiął się, a Jeleń zrobił taki ruch, jakby chciał zawrócić po beczułkę. W tej samej chwili Janek strzelił z pistoletu i na asfalt szosy wąskim strumieniem zaczęło ciurkać wino.

— Wichura, naprzód.

„Rudy” ruszył. Z dołu, obok działowego zamka, wyjrzała Honorata i chwyciwszy Kosa za nogi, podniosła ku górze jasną piegowatą buzię.

— Na zawsze zostanę?

Janek wyciągnął do niej rękę, uniósł dziewczynę i posadził na wieży.

— Pierwszą okazją pojedzie panna Honorata na tyły i tam zaczeka.

Ostatnie dni są najgorsze. Moja narzeczona w szpitalu, a ja nie płaczę, tylko się cieszę. Kiedy podnosił dziewczynę, zauważyła, że dowódca czołgu też ma pierścionek na palcu.

— To od niej?

— Sam wypiłowałem w szpitalu, podarowałem. A teraz ona mi go dała na parę dni, do końca wojny.

Honorata przysunęła się bliżej i zerknąwszy do tyłu, prawie zaszeptała do ucha:

— Zabierze po wojnie? Można takiemu wierzyć?

Oglądała nakrętkę na palcu, podarowaną przez Gustlika.

Kos obejrzał się z groźną miną, popatrzył z góry na gniewnych jeszcze, ale już kruszejących winowajców, a potem odpowiedział równie cicho:

— Można. Ze stu kilo wagi dziewięćdziesiąt poczciwości i dobroci.

54. Ucieczka

Kilka kilometrów za linią frontu, w osadach na uboczu od szos położonych, w leśnych dolinkach kryły się armijne szpitale. Wróg nie uznawał praw międzynarodowych, nie szanował znaków Czerwonego Krzyża, więc maskowały się jak najstaranniej przed lotnictwem i w warunkach polowych, w trudzie bezsennych nocy i dni walczyły o życie żołnierskie podziurawione kulami, odłamkami, wystrzępione, poprzetrącane kontuzjami.

Nie było tu luksusów ani nadmiaru lekarstw. Pierwszego kontrataku na śmierć dokonywano na prostych stołach opatrunkowych, w nierównym świetle żarówek rozjarzanych przez polowe elektrownie, pod osłoną namiotowych płócien. Narkozę stosowano w przypadkach prawdziwej konieczności, znieczulenia — rzadko. Tu żołnierz musiał ponownie zebrać całą siłę woli i odwagę, by opanować ból.

Nie pomagało wietrzenie — w opatrunkowym już po godzinie pracy robiło się gorąco, stał duszny, słodkawy zapach krwi i potu. Tyle że teraz, kiedy dywizje przeszły do pościgu, rannych było znacznie mniej niż podczas forsowania Odry i pierwszych dni na przyczółku. Ten z postrzelonymi mięśniami prawej ręki był już ostatni na dziś.

Podczas oczyszczania postrzału leżał spokojnie, tylko na zesztywniałej twarzy wzbierały jak rosa i staczały się w dół coraz cięższe krople. Ból nie ustąpił, lecz wreszcie przyszła ulga i żołnierz pozdrowił siostrę operacyjną niepewnym jeszcze uśmiechem.

Felczer Stanisław Zubryk wyprostował plecy nie bez trudu, otarł ręcznikiem twarz, a pochylona Marusia kończyła bandażować rękę usztywnioną w łokciu. Mimo iż sama miała jeszcze opatrunek na lewym przedramieniu, szło jej to zgrabnie, tylko że wolno.

— Koniec na dziś — z ulgą westchnął świeżo upieczony chorąży.

Zdjął biały fartuch wdziany na koszulę i odrzuciwszy płachtę u wejścia, by wpuścić więcej powietrza, począł ubierać się w mundur, dopinać pas.

— Piękna robota — pochlebiła mu Ogoniok.

— Praktyka, piętnaście lat. Sporo się szyło: po weselach, po chrzcinach, w okupację. Mnie znają nie tylko w Mińsku Mazowieckim, ale i w węgrowskim, i w garwolińskim, a nawet w łukowskim powiecie. Ale ja, panno Marysiu — przyciszył głos, jakby powierzał jej wielką tajemnicę — ja jestem specjalistą od zupełnie innych spraw. Jakby pani miała mieć kiedy syna lub córkę, to proszę tylko do mnie.

— Nu, czto wy... — zarumieniła się Ogoniok, ale oczy jej błysnęły radośnie.

— Serio, wprawna ręka. I szczęśliwa. Siedmioro trojaczków ma na koncie, bliźniąt już wszak nie licząc. — W miarę jak mówił, robił się coraz weselszy, lecz potem nagle posmutniał, o froncie wspomniawszy. — A tutaj...

Tak prawdę mówiąc, to ja się strzałów boję. Pokojowa natura, panno Marysiu.

Jakbym się nie starał, jakbym silnej woli nie koncentrował, to jak mi nad uchem hukną, zaraz mdleję...

Skinąwszy ręką sanitariuszce i pacjentowi, chorąży Zubryk wyszedł z namiotu na słońce. Obok Marusi został czujny Józek Szawełło, który trzymając w lewym ręku nożyczki i plaster, w prawym bandaże, asystował niczym druga siostra operacyjna.

— Proszę — podał agrafkę, rozpinając ją w palcach. — Cóż z tego, że wskazujący sztywny, jeśli środkowy się przygina.

Ogoniok spięła opatrunki i leciutko klepnęła rannego w ramię.

— Gotowe.

Żołnierz dźwignął się i usiadł na stole.

— Dziękuję siostrze — powiedział, wkładając całe serce w słowa.

— Nie za czto — roześmiała się, muskając go dłonią po włosach.

— I ja dziękuję — Szawełło pochylił nieco głowę, żeby Marusi łatwiej było sięgnąć.

— Za co?

— Że pani sierżant pozwala sobie operującej pomagać.

Nie doczekał się Józek pogłaskania, bo usłyszeli motory i zobaczyli w rzadkim brzeziniaku skręcającą ku szpitalowi kolumnę. Prowadziły ją zwiadowcze motocykle, sto metrów za nimi szły samochody, a na końcu kanciasty transporter opancerzony z grubą lufą enkaemu nad burtą. Nim Ogoniok zdążyła zdjąć biały fartuch, sanitarki, wjeżdżały już na dziedziniec między namiotami.

164
{"b":"759768","o":1}