Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Nie trzeba — powiedział pułkownik. — Ciemno jeszcze. I tak najpierw usłyszymy, a potem dopiero będziemy mogli zobaczyć.

Ponad lasem, na tej wysokości od ziemi, szedł od strony Wisły wilgotny i świeży powiew. Zaczynało już nieco szarzeć, a księżyc jeszcze wisiał na zachodniej stronie nieba, więc widać było dość daleko. Parę metrów pod nimi kończyły się wierzchołki niższych drzew, zbite ich korony podobne były do gęsto tkanego dywanu. Wyżej sterczały tylko pojedyncze sosny, zasłaniając tu i ówdzie widok. Na wschodzie prześwitywało miejscami lustro rzeki. Od południa, z dalekich tyłów przeciwnika, błysnęła ciężka bateria i długą chwilę potem dotoczył się grzmot wystrzału. Tuż nad ich głowami zakwilił ptak.

Było to tak dziwne i niespodziane, że spojrzeli po sobie, wymienili uśmiechy.

Generał przysiadł na niskim stołeczku, oparł rękę o pień. Pod palcami wyczuł ostry, ząbkowany kęs metalu. Wydłubał go z kory, a potem zważył na dłoni. Z żalem pomyślał: W tym lesie ranne są drzewa. Pomyślał tak o drzewach, a nie o ludziach, zbliżał się bowiem dzień, w którym, wiedział o tym na pewno, podobne odłamki będą ranić żołnierzy, najpierw gdzieś tu niedaleko, a później, w trzy godziny po świcie, on sam rzuci do ataku na Studzianki kompanię czołgów.

Wiedział, że pójdą, że napotkają ogień i cofną się. To będzie tylko zwiad, ale o tym czołgiści nie mogą wiedzieć. Muszą uderzyć z wiarą w zwycięstwo, z całą mocą poprowadzić wozy. Inaczej przeciwnik wyczułby, że to tylko rozpoznanie walką, nie zdemaskowałby stanowisk ogniowych. Być może stracą jeden wóz lub dwa, stracą ludzi, kląć będą: „Czemu nie całą siłą?” Na uderzenie całą siłą przyjdzie czas nieco później.

Zwalił się na niego ciężar odpowiedzialności, ludzkiego strachu i odwagi, zmęczenia i bólu. Byli przecież jakby jego własną ręką, którą musi rozgarnąć popiół, by odnaleźć źródło ognia i ugasić pożar. Poczuł się zmęczony, starszy ponad wiek. Trzymając ciężki odłamek w ręku wspomniał, że miał ich we własnym ciele czternaście, że lekarze wydłubywali je lancetami, a dwa — które ugrzęzły najgłębiej — pozostawili. Naszpikowany jestem jak to drzewo — uśmiechnął się do siebie.

— Nie słychać, nie widać, a pora by już — przerwał milczenie dowódca radzieckiej dywizji.

— Pora.

Na wschodzie zapalał się czerwony blask, u zenitu niebo pojaśniało i widać teraz było dokładnie Puszczę Kozienicką leżącą w dole pod nimi, ciągnącą się ze wschodu na zachód, powygryzaną od południa jęzorami pól i polan, płytszą i jaśniejszą tam, gdzie rosły młode zagajniki. Na przedzie, gdzie prześwitywało piachem, gdzie tylko kępy pozostały z lasu, tam właśnie był okrążony batalion. I stamtąd szła cisza.

Nasłuchując pierwszych wystrzałów milczeli dalej, ale coraz cięższy był ten brak słów i z nadzieją spojrzeli na artylerzystę w okularach, który nie odrywając oczu od lornety, sięgnął po telefoniczną słuchawkę.

— Słon dwa, przenieść w prawo piętnaście, załadować, zameldować.

Brzmiało to jak poprawka, jak przesunięcie ognia zaporowego jeszcze przed oddaniem pierwszych wystrzałów, więc generał spytał:

— Widzicie ich?

Porucznik nie zdążył odpowiedzieć — w płytkim zagajniku, znacznie bliżej, niż przypuszczali, trysnęła nagle cała garść błysków. Przeszły równo jak po loncie i tuż potem dobiegł ich równy, ostry trzask, jakby kto garść żwiru cisnął w okno, potem drugi raz, trzeci, czwarty...

Pułkownik chwycił generała za ramię i, nie wiadomo czemu szeptem, powiedział radośnie:

— Salwami biją.

— A czołgu nie słychać.

Artylerzysta podał komendę:

— Pierwsze, ognia!

Nie zobaczyli błysku, tylko z tyłu, spoza nich, przegwizdał wysoko pocisk z haubicy. Płomień wybuchu trysnął w prawo od przedzierającego się batalionu.

— Bateria, po trzy na działo, biegłym... ognia!

Gwizdy poszły stadem, uderzyły w las, wyrosły pionową ścianą kurzu poprzerastanego żyłami czerwieni.

Teraz dopiero generał usłyszał charakterystyczny łoskot czołgowego działa i uśmiechnął się: Szarik doszedł...

Łomotały salwy, w przerwach terkotały karabiny maszynowe, rytmicznie biły siedemdziesiątki szóstki — piechurów i czołgu. Huk i błyski, coraz bardziej blednące w świetle wstającego dnia, sunęły równym, niezmiennym tempem w stronę punktu obserwacyjnego. Zaskoczeni Niemcy strzelali z rzadka, chaotycznie, bali się razić swoich.

Tymczasem batalion zniknął przesłonięty koronami drzew wysokiego lasu, a wkrótce potem strzelanina ucichła i tylko warkot silnika równym dźwiękiem szedł po rosie.

Zza horyzontu pokazał się półkolisty rąbek słońca i jednocześnie na szeroką polanę, którą mieli w dole po lewej, wyszedł klin piechurów. Za nimi wjechał wóz w parę koni zaprzężony, za wozem wtoczył się czołg, holując armatę na stalowej linie, otoczony łańcuszkiem tyraliery. Generał dostrzegł tuż przy pancerzu wysokiego, barczystego żołnierza bez hełmu, ze strzechą jasnych włosów na głowie. Prowadzili się pod rękę z siwym cywilem w porwanej marynarce. Generał poznał Czereśniaka i uderzywszy ręką po kolanie, pokazał go stojącemu obok pułkownikowi gwardii.

Tamci w dole szli jeszcze siłą rozpędu — w szyku, najeżeni bronią, z ustami otwartymi jak do krzyku. W pewnym momencie nagle zmiękli, rozbiegli się, otoczyli czołg. Gdy z włazów wyjrzały ciemne hełmy i kombinezony, rzucili się na czołgistów, wyciągali ich za ramiona, poczęli rzucać do góry. Na stanowisko obserwacyjne dobiegło echo okrzyków.

— Wyszli — powiedział pułkownik. — A byli o włos od śmierci.

— O psi pazur — poprawił generał i dodał: — Na mnie pora, jadę pod Studzianki. Dopilnujcie, pułkowniku, żeby mi chłopców nie uszkodzili i zatrzymajcie ich koło swego sztabu, niech odsapną...

Uścisnęli sobie ręce.

Generał pierwszy wszedł na drabinę, schodził powoli, niespokojnie nasłuchując, jak pod jego ciężarem poskrzypują szczeble. Obrócony tyłem, będąc niżej niż korony drzew, nie mógł już widzieć, jak kapitan Baranow, dopadłszy pierwszego z brzegu Jelenia, objął go za szyję, wycałował w oba policzki i powiedziawszy: Spasibo, bratcy, osunął się na ziemię i zasnął.

Generał nie widział gwardzistów, tłoczących się ciasnym kręgiem wokół Szarika, wyciągających ręce, żeby go chociaż dotknąć.

Kiedy zeskoczył z ostatniego szczebla na ziemię, jeden z fizylierów osłony podszedł i zameldował:

— Tu na was czeka jakiś człowiek, obywatelu generale.

— Kto taki? — rozejrzał się wokół.

O parę kroków stał Czereśniak, trzymając w lewej ręce karabin. Prawą dłonią tarł nie goloną, brudną szczękę i w zakłopotaniu mruczał:

— To ja, panie generale, wedle tego kwitu na drzewo.

15. Rudy

Ranny odyniec opadnięty przez psy walczy, odbiera i sam zadaje ciosy i mimo że spływa krwią, pozostaje groźny do ostatniej chwili.

Gdy jednak uda mu się pozbyć prześladowców, zmylić pogoń i wejść w wilgotny gąszcz lasu, opuszcza łeb pod ciężarem bólu i zmęczenia, kładzie się, leczy rany.

Podobnie było z czołgiem porucznika Semena. Wówczas, gdy Szarik dostarczył pompę paliwową i uruchomili silnik, niczego im nie brakowało.

Radzi byli, że są zdolni do walki. Dopiero przerwawszy podwójną linię frontu, kiedy znaleźli się u swoich, zobaczyli, jak bardzo ucierpiał wóz od uderzenia ciężkiej miny, od wybuchu wiązki granatów rzuconej pod gąsienicę — trzeba go było poddać gruntownemu remontowi.

Podobnie było z ludźmi. Dopiero po powrocie, wśród swoich spostrzegli, że Jeleń ma na karku fioletowe plamy — widocznie pękło naczynie krwionośne, kiedy całą mocą wpierał się w zaklinowany właz. Semen miał szramę na czole, choć nie pamiętał, w którym momencie i czym został draśnięty. Saakaszwili kulał na prawą nogę rozbitą tuż pod Ewinowem. Janek nie nosił żadnych widocznych śladów, ale również czuł wszystkie mięśnie i kości, przez pierwszy dzień ledwo się trzymał na nogach. Leżeli w trawie obok czołgu razem z Szarikiem, któremu krwawiło ucho i ropiał postrzał na grzbiecie.

37
{"b":"759768","o":1}