Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Ty. Jak chcesz, to cię pocałuję, ale czołgu puścić nie mogę.

Jeleń pokraśniał i wrócił. Wspiął się na pancerz, rozłożył ręce:

— Sroga baba, taki owczorz, co tylko swoje owce przepuszcza.

Z dołu wylazł do wieży Saakaszwili i wtrącił się do rozmowy:

— Ech, ty, dżigit, dziewki się zląkłeś, uciekłeś i co teraz będzie? Do wieczora tu stać, czy jak?

— Wiecie co? Ja mam myśl — powiedział Janek i pochyliwszy się ku reszcie załogi, począł wyjaśniać coś szeptem, chociaż i tak nikt ich przecież nie podsłuchiwał.

— No to co, Wasyl, zgoda?

— Zgoda, niech będzie.

— Obywatelu poruczniku — oświadczył służbiście Kos — melduję swoje odejście w celu wykonania zadania bojowego.

Polazł w głąb czołgu i po chwili przez przedni właz wyskoczyli obaj z Szarikiem przed wóz. Janek rozejrzał się, nauczony doświadczeniem sprawdził, czy gdzieś blisko nie widać czerwonych chorągiewek, oznaczających skraj pola minowego, a potem wybrał sobie malutki pagórek ze sterczącą kępą wikliny, o parę metrów od drogi.

Czołgiści patrzyli z wieży na rozpoczynające się przedstawienie. Szarik najpierw parę razy aportował kawał patyka, potem odszukał zakopaną w piasku chustkę Janka, o której, ze względu na zbyt ciemną barwę, trudno byłoby powiedzieć, że mogła służyć do nosa.

Paru czerwonoarmistów, saperów od budowy mostu, obejrzało się.

Pogadali między sobą wskazując palcami i wreszcie podeszli, żeby lepiej zobaczyć. Grupka widzów szybko rosła. Ktoś zaczął pokrzykiwać, żeby stanęli szerzej, bo nikt nie jest przezroczysty. Bawili się wesoło, rzucali uwagi, dawali Jankowi rady, jak ma postąpić, gdy pies nie od razu mógł pojąć, o co chodzi. Potem ktoś przyniósł „szczup” — długi patyk zakończony drutem, służący do nakłuwania ziemi w poszukiwaniu min i Szarik popisywał się skokami.

Z radiostacji, której maszt sterczał z krzaków opodal, wyszedł pułkownik lotnik i również począł się przyglądać. Dziewczyna regulująca ruch coraz częściej z uśmiechem odwracała głowę w tamtą stronę.

Nikt nie zauważył, że już od pewnego czasu z rur wydechowych czołgu tryskają białe kłębuszki spalin. Silnika nie było słychać — głuszyły go artyleryjskie ciągniki wciąż jeszcze idące przez most. Żołnierze przykucnięci na działach, niczym wróble na gałęzi, patrzyli także w stronę Janka i machali do tyłu, pokazując swoim nadjeżdżającym kolegom, co się dzieje na pagórku pod olchami. Kierowca jednego z ciągników zagapił się, zwolnił i tego tylko było trzeba.

Czterysta pięćdziesiąt koni ryknęło całą mocą, czołg wspiął się po nasypie, wpakował na podjazd i już dopadł mostu. Dziewczyna spostrzegła, podbiegła parę kroków, ale machnęła ręką i zawróciła. Janek czmychnął jej za plecami i kłusem doganiał czołg, a za nim, wesoło szczekając, biegł rozradowany niespodzianą zabawą pies Szarik — piąty, ale nie najmniej ważny członek załogi.

9. Radość i gorycz

Parę kilometrów za bugiem z polnej drogi wjechali na szosę.

Szeroka była, brukowana kostką, wysadzana po obu stronach wierzbami. Za drzewami leżały pola barwne, pocięte wąsko jak paski z kolorowego papieru.

Wojna przeszła tędy tak szybko, że nie zdążyła ich stratować i spalić.

— Bardzo śmiesznie, oj bardzo śmiesznie — pokrzykiwał Saakaszwili przyzwyczajony do szerokich, kilometrowych pól w Związku Radzieckim. — Jeden krok — kartofle, drugi krok — żyto, trzeci krok — wchodzisz w kapustę.

Nie przestając podziwiać nowego krajobrazu, nacisnął sygnał i zajadle nim bucząc dodał gazu. Ciągnik jadący przed nimi pospiesznie skręcił w prawo, armata zjechała nad sam rów, zostawiając wolną drogę.

Czołg, jak wiadomo, nie poduszka, ma skórę dostatecznie twardą, by każdy inny pojazd na szosie czuł przed nim respekt. Poczęli już mijać działo, ale w słuchawkach rozległo się szczęknięcie przełącznika i mechanik usłyszał głos Semena:

— Dżigit, zdejmij nogę z gazu i na miejsce w kolumnie. Nie zakłócaj porządku marszu.

Grześ, choć niechętnie, usłuchał natychmiast, zwolnił i mieląc gąsienicami jechał grzecznie w tempie ciągników. Nie mógł jednak wytrzymać, więc rozpiąwszy laryngofon na szyi, żeby go nikt nic słyszał, zagadał sam do siebie.

— Porządek marszu, miejsce w kolumnie... Jadę teraz jak stary osioł na targ. Wielka rzecz, ciągną te rury, nie spieszą się, a my możemy być potrzebni do uderzenia. Artyleria zawsze się pęta po tyłach. Ja tu pracuję, a oni wleźli sobie na wieżę, wietrzyk im dmucha, widoki oglądają.

Te ostatnie słowa wypowiedziane były naturalnie nie pod adresem artylerzystów, ale na temat reszty załogi, która łącznie z Jankiem Kosem siedziała w otwartych włazach.

— Widoki oglądają, a ja jak kto głupi sam na dole i jedno co widzę, to tylko tę rurę armatnią...

Choć lufa nie mogła tego ani zobaczyć, ani ocenić, mechanik pokazał jej język.

Zdarza się czasem w życiu, że nie mając odwagi powiedzieć komuś czegoś prosto w oczy, wolimy samotnie wykrzykiwać swe myśli, by inni nas nie słyszeli. Najczęściej dzieje się tak wtedy, gdy człowiek nie ma racji. Grześ właśnie nie miał racji, wymyślając na artylerię i tempo jej marszu, ale druga część jego wypowiedzi była słuszna — rzeczywiście, gdy ktoś siedzi na wieży czołgu na wysokości dwu i pół metra nad ziemią, więcej widzi niż przez właz mechanika.

— Spójrzcie, tam w prawo — porucznik pokazał ręką.

Daleko przed nimi, na czele artyleryjskiej kolumny, poczęło dziać się coś nowego. Ciągniki zjeżdżały z drogi, armaty toczyły się przez rów i wachlarzem szły polami, tratując żyto i kartofle. Kilkaset metrów od szosy traktory jak na komendę zawróciły, obracając działa. Obsługa zeskakiwała z armat, dźwigała ich łoża ku górze i odciągając przodki, sprawiała baterie do boju.

— Co oni robią, dlaczego? — spytał Janek.

— Las. Podziwej się na las, tam dalij — krzyknął do niego Jeleń.

Od horyzontu wcinał się w pola granatowy jęzor boru. Dołem spomiędzy pni tryskały ogniki i przed armatami poczęły nagle skakać kłęby kurzu, podobne do wyrastających krzaków. Przy działach uwijali się kanonierzy, dowódcy baterii stali nieco z tyłu, unosząc ku górze ręce. Widać było potem, jak jeden opuścił ramię w dół, najbliższe działo błysnęło, huknął wystrzał.

— Co to za hałas? — spytał Saakaszwili, ponownie włączając się w sieć telefonu wewnętrznego.

— Jakaś okrążona grupa — odpowiedział Semen. — Artyleria do nich łupi.

Czołg szedł na nie zmienionej szybkości, pancerniacy byli jak w ruchomej teatralnej loży. Patrzyli na dalsze jadące do boju działa, widzieli w oddali baterię, która przystąpiła do walki. Oficer skorygował dane i teraz już ze wszystkich czterech luf tryskał ogień, nad polem toczyły się grzmoty salw.

Stamtąd, z boru, biły moździerze, przesuwały ogień coraz bliżej ku działom i nagle zobaczyli), jak wybuch trysnął między armatami, dwu kanonierów padło i jasnym ogniem poczęła płonąć opona, którą gasiła reszta, sypiąc łopatami ziemię. Dudnienie własnego motoru nie pozwalało słyszeć krzyku, wszystko odbywało się jakby na niemym filmie.

Skręcił ostatni idący przed nimi ciągnik i nagle szosa zrobiła się pusta.

— Pojedziemy z nimi, pomożemy? — spytał Kos.

Jakby w odpowiedzi na jego słowa czołg również począł skręcać, celując między dwie wierzby, w nieco szersze przejście.

— Wróć na kierunek, zwiększyć szybkość — powiedział spokojnie Semen, a potem dodał, zwracając się do Kosa: — Bez rozkazu nie wolno.

Okrążeni po to się bronią, by powstrzymać tempo natarcia. Do likwidacji przeznaczone są specjalne siły. To nie nasza sprawa, my mamy iść naprzód.

Pędzili teraz ponad czterdzieści na godzinę, ciepły wiatr owiewał im twarze, wyciągał spod czołgowych hełmów kosmyki włosów i bawił się nimi. Prażyło słońce, ślepiło w oczy.

Minęli pozycje dział, droga opadła niżej, weszła w wykop i już nie było nic widać, tylko grzmoty i huki goniły za nimi, jak głos oddalającej się burzy.

18
{"b":"759768","o":1}