Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Nieźle, nieźle — pochwalił generał. — Czy to już wszystko, czy jeszcze coś potrafi?

Janek, niezupełnie pewny, jak pies się czuje w nowej dla siebie okolicy, wśród setek obcych ludzi, postanowił jednak spróbować rzeczy najtrudniejszej. Przysiadł obok Szarika i kładąc mu rękę na głowie począł tłumaczyć:

— Zgubiłem, nie mam. Widzisz przecież, że nie mam. Trop, piesku, trop...

Wilczur patrzył uważnie, obwąchał swego pana, zatoczył kilka kręgów wokół niego, coraz szerszych, coraz dalszych i odnalazłszy wreszcie cienką nitkę zwietrzałego zapachu, stanął na sztywno wyprostowanych nogach, obrócił mordę.

— Dobrze, piesku, dobrze. Trop!

Szarik szczeknął krótko i pobiegł w las. Generał wyjął z kieszeni fajkę, nabił ją starannie. Jeleń, przerzucając z dłoni na dłoń, przyniósł mu z paleniska malutką głownię, świecącą w mroku jak czerwona latarenka.

Generał wziął ją bez słowa, rozżarzył tytoń.

Tego czasu starczyło Szarikowi na wykonanie zadania. Wielkimi susami wypadł zza krzaków, wesoło unosząc ogon przesadził z rozpędu ławkę i zarywszy przednimi łapami, wyciągnął łeb do Janka. W zębach trzymał ciepłe rękawice ze skóry jenota.

— Mądry pies — stwierdził dowódca. — Dam rozkaz, żeby go zaliczono do stanu brygady. Będzie miał prawo do porcji z kotła.

Najbardziej jednak ucieszył się Jeleń i zapomniawszy o wszystkim zaczął:

— To jest pies! To taki pies, co auta umie... — w tym momencie Janek szturchnął go z całej siły w bok i Gustlik urwał w pół zdania.

Generał nie pytał jednak, co umie robić Szarik z samochodami, lecz kazał sobie opowiedzieć, skąd obaj pochodzą i jak trafili do armii. Więc najpierw Jeleń mówił o tym, jak wygląda domek jego rodziców, stojący pod samym lasem na zboczach Równicy, jak ojciec jego chodził do pracy w Kuźni. „Ale ta Kuźnia to ni ma kuźnia, jyny tako fabryka, co się Kuźnia nazywo, bo kiedysikej na początku jak jeszcze żył ojciec starzyka, to tam była tako prawdziwo kuźnia”. Mówił o tym, jak mając lat siedemnaście sam stanął przy młocie parowym i ojciec go do roboty przyuczał, a potem była wojna i przyszli Niemcy. Niemcy powiedzieli, że Ślązacy nie są Polacy i wzięli go do Wehrmachtu, do czołgów. „...To jo pomyślołech, pierona, pokażę wam, kto są Ślązacy, i jak tylko przyszliśmy na front...” Może dlatego, że pociemniało już zupełnie i nie widać było srebrnego wyszycia na naramienniku, że tylko od czasu do czasu, oświetlona żarem fajki, pojawiała się ciepła i spokojna twarz ich rozmówcy, Janek ośmielił się także. Opowiedział, jak wyglądała uliczka, na której mieszkali w Gdańsku, niedaleko Długiego Rynku; wyjaśnił, którędy chodził do szkoły; którędy oboje z matką odprowadzali ojca, kiedy w ostatnich dniach sierpnia szedł do wojska. Potem krótko, by łzy nie zdążyły napłynąć do oczu, zwierzył się, jak matkę stracił pod gruzami spalonego domu, jak na ciężarowym samochodzie (bo przecież nie wiedzieli, że Polak) wyjechał z Gdańska i potem wędrował coraz dalej i dalej na wschód najpierw do cioci, która mieszkała we Lwowie, a kiedy mu napotkani żołnierze powiedzieli, że był tu niedaleko jeden porucznik Kos, postanowił ojca na własną rękę poszukiwać i zawędrował aż w pobliże Oceanu Spokojnego. Może to był ojciec, a może inny człowiek o tym samym nazwisku, dość że go nie znalazł. Głodny i bosy trafił na Starego, to znaczy na myśliwego, którego zwano Jefim Siemionycz. Tam już został, bo dalej nie było gdzie szukać.

— A wiesz, gdzie ojciec walczył?

— Jakże, wiem, niedaleko od naszego domu, na Westerplatte. Tam Niemcy naszych żołnierzy wzięli do niewoli, ale powiadano, że oni im uciekli.

— Na Westerplatte... — powtórzył generał. — Byłeś tam kiedy?

— Byłem. Razem z mamą. W trzy dni potem, jak przyszło wezwanie.

Tatuś był nauczycielem, ale już więcej nie poszedł do szkoły, wziął mundur do teczki i pożegnał się. Szalika zapomniał i że jesień już była, to myśmy mu z mamą zanieśli.

— Pamiętasz, jak było na Westerplatte?

— To dawno, ale pamiętam. Dom taki był z belek, a między nimi czerwona cegła. Jak zwykły dom z oknami, parterowy, a pośrodku jedno piętro i tylko na dole, jak okna do piwnicy, to był mur z betonu i metalowa zasłona. Ojciec wyszedł do nas, przywitał się i potem przez lasek poszliśmy za druty kolczaste, za tory, w stronę morza, gdzie już tylko krzaki rosły na piaszczystych pagórkach i molo — długi pomost z latarnią morską na cyplu.

Janek umilkł, zdawało mu się, że jeszcze ma pod powiekami błękit i słońce tamtego dnia. Przymknął oczy, żeby jak najdłużej widzieć wspomnienie, ale w tym momencie Jeleń zapytał:

— A na Śląsku Cieszyńskim, w Beskidach, żeście panie generał byli?

— Nie byłem. W ogóle w Polsce nie byłem, ale będę. Razem z wami — zamyślił się na chwalę i spytał: — A jak tam kolacja?

— Jejku kandy! — krzyknął Jeleń i obaj zerwali się pospiesznie, chwycili wiadra napełnione wydobytymi z puszek konserwami, pobiegli do kuchni.

Kartofle gotowały się na całego, rozgniatali je chochlą, kiedy mieszali z mięsem.

— Jeszcze chwila i byłoby za późno.

— Dajcie spróbować... Niezły. Wygarnijcie teraz szybko żar. Jak się gada o Polsce, to i o kartoflach nie wolno zapominać. Tym bardziej wówczas, kiedy kucharz siedzi w pace.

Janek chciał zapytać, co się właściwie z tym kucharzem stało i co z nim będzie dalej, ale nie zdążył. Generał odszedł, a od strony ziemianek chorąży Zenek, który ich dzisiaj werbował, prowadził dwójkami całą grupę nowicjuszy.

Jeleń pobiegł do szafy i wrócił z zapaloną lampą. W jej świetle widać było, jak niezgrabnie przeformowują się w rząd, niosąc w rękach nowiutkie, ciemnozielone menażki.

— Kolacja gotowa? No to wydawać.

Janek stał z chochlą na stopniu kuchni i zaraz, pierwsza w szeregu, podeszła Lidka. Nie bardzo wiedział, jak się to robi, ale zaczerpnął wybierając po wierzchu, gdzie więcej tłuszczu i mięsa. Pomalutku przelał zawartość chochli do menażki i nagle się zatroszczył, że podobny jest w tej chwili do kucharza. Nie w ogóle do kucharza, ale właśnie do kaprala Łobodzkiego, którego wsadzono do paki. Bo chociaż kapral brał dla siebie, a Janek dla kogoś, ale to przecież niewielka różnica. Sobie za to mniej wezmę, same kartofle.

Nie zdążył jednak wykonać tej szlachetnej decyzji, bo Jeleń ujął go w pół i zsadził na ziemię.

— Uciekaj! Coś się zadziwoł, jak cielę u studni? Robiłeś to kiedy w życiu?

Stanął na stopniu i raz po raz, równiutko zaczerpując chochlą począł wypełniać menażki — pierwszą podał Jankowi, a następne już jak szło.

Kos cofnął się, rozejrzał, gdzie by przy siąść i zobaczył siedzącą pod drzewem Lidkę. Podszedł do niej i jedli razem, nie rozmawiając. Dopiero po chwili dziewczyna odłożyła łyżkę i poczęła grzać swoje drobne palce o metal.

— Zmarzły ci ręce?

— Zmarzły trochę.

— Daj, to ogrzeję — ujął je między dłonie i tarł, lekko masując, tak jak to robił poprzedniej zimy, kiedy Mura na polowaniu wpadła do strumienia i trzeba jej było roztapiać sople przymarznięte do łap.

Dziewczyna cofnęła dłonie.

— Dziękuję, teraz mi ciepło, ale zaraz znowu zmarzną.

— To ja znowu rozgrzeję — powiedział wesoło Janek.

Wspomniał, że Szarik przyniósł mu przecież z ziemianki ciepłe, najcieplejsze na świecie rękawice ze skóry jenota. Dobył je zza pazuchy i podarował dziewczynie.

6. Trzy dziesiątki

Z samego rana dostali nowiutkie karabiny o ciemno oksydowanych lufach i gładkich kolbach pociągniętych brązowym lakierem, poprzez który widać było słoje — żyły drzew, które dostarczyły materiału na broń.

— Janek, mosz se tyn numer zapamiętać. Ze snu cię obudzą pośrodku nocy i mosz pamiętać. Jak się twoja dzieucha nazywa, możesz zapomnieć, a tyn numer mosz pamiętać.

Popatrzył na swego młodszego kolegę i urwał, bo przypomniał sobie, że będzie już ze trzy tygodnie, jak Lidka odjechała z brygady na kurs radiotelegrafistek. Odjeżdżając obiecywała Jankowi pisać. Jeleń wiedział, że nie pisze, bo przecież by spostrzegł, gdyby list przyniesiono. Wszędzie — na ćwiczeniach, w kolejce do kuchni, na narach w ziemiance — byli razem od świtu do nocy i od nocy po następny świt. Spali okrywając się wspólnie dwoma kocami. Wiedział więc, że Lidka nie pisze, a Janek o niej nie zapomina, coraz częściej zamyśla się wieczorami.

10
{"b":"759768","o":1}