— Czemu milczysz? Mówi się „tak jest, obywatelu kapralu”.
Janek odłożył na ławkę nóż i kartofle, wstał.
— Tak jest, obywatelu kapralu.
Łobodzki wzruszył ramionami i poszedł w stronę kotła, widząc, że Jeleń wlewa przyniesione wiadra.
— Ostrożnie, nie chlap, bo błota narobisz.
Janek pracował dalej. Ręce mu marzły od wilgotnych obierzyn i dotknięcia chłodnego metalu, a w głębi duszy czuł bunt. Inaczej wyobrażał sobie wojsko — dopasowany mundur, broń, strzelanie, czołgi... A zamiast tego zaczęło się od kartofli, głupich uwag i bezmyślnego recytowania: „Tak jest, obywatelu kapralu”. Z chłodu i złości przyspieszał ruchy palców, zawzięcie strugał obierki, ciskał czyste ziemniaki do wody.
Co parę minut słyszał, jak Jeleń brzęcząc pustymi wiadrami rusza szybkim krokiem do studni, a potem wraca pogwizdując i wychlustuje je jednym ruchem do kotła.
Kucharz wyjął z szafy puszki z konserwami, ustawił na stole jedna obok drugiej w równych rzędach po cztery, przeliczył. Jeleń powiesił wiadra i koromysło na gwoździu.
— Gotowe, panie kapral, ja teraz pomogę skrobać te zimnioki.
— Swoje zrobiłeś. Chcesz, to pomagaj, nie chcesz, to nie.
Odwrócił się, poszperał znowu na dole szafy i wyjął dużą kość z resztkami mięsa. Jeleń przysiadł obok Kosa, zabrał się do kartofli. Obaj, nie przerywając pracy, patrzyli, jak kucharz wyszedł zza stołu i gwizdnął, pokazując kość psu. Szarik nie ruszył się i nawet głowy nie podniósł.
— Ho, ho — powiedział Łobodzki.
Poszedł między drzewa, wysunął mięso pod psi nos, ale ten nie brał.
— Ty, Szpak czy Kos, jak cię tam zwać. Co ten twój pies taki hardy?
Pod nos mu podsuwam, a on nie bierze. Może już co ukradł i nażarty — gderając, wracał do kuchni.
— Masz, zanieś mu sam.
Janek wziął kość, zaniósł i Szarik z apetytem począł rwać resztki mięsa, kruszyć gnat mocnymi, trzonowymi zębami.
— Ale bestia, nogę by odgryzł — kucharz siadł na końcu ławki i przypatrywał się. — Żyj Kos ze mną w zgodzie, to obaj nie zginiecie. I ty, i pies. Tylko musicie wiedzieć, kto was karmi.
Kos nic nie odrzekł. Łobodzki wzruszył ramionami, wziął puszkę z solą i poszedł do kotła.
— Czego żeś Janek nos opuścił, kuchorz ci się nie podobo?
— Kucharz i w ogóle...
— W wojsku tak już jest: ni ma mamy, wszystko sami.
— No, jak tam, szybko skończycie? — zawołał Łobodzki.
— Jeszcze trochę — odpowiedział Jeleń.
— Narąb drzewa. Zaraz będziemy rozpalać na całego.
— Tak, panie kapral.
Jeleń odszedł i niewidoczny za brezentem począł stukać siekierą po pniaku. Kucharz wrócił, odkrajał pajdę chleba i otworzywszy puszkę z konserwą posmarował ją na palec grubo. Oparty o stół jadł spoglądając na boki. Janek cisnął ostatnie kilka ziemniaków, rozgarnął je ręką — ogromny gar był pełny. Otarł dłonie o waciak, schował nóż do pochwy i patrzył.
— Co się gapisz? Głodnyś? Tyś nie pies, masz swój rozum. Weź sobie kawałek... No co, nie chcesz? Jak nie, to nie.
Kos wstał i powiedział:
— Konserwa do kartofli, dla wszystkich.
— Nie zbiednieją. Gdzie stu jada, to paru się naje — wyskrobał nożem resztę tłuszczu i mięsa, palcem otarł brzeg puszki i starannie ustawił ją w środku szeregu do góry nogami, tak że wyglądała jak pełna.
— Ty jesteś człowiek, swój rozum masz i pamiętaj, jak przyjdą patrzeć na wrzucanie do kotła, to ani słowa, bo ci bokiem wyjdzie — rozsmarował konserwę po nadkrajanym bochenku i mierzył nożem, jak gruby kęs odciąć.
Janek postąpił krok naprzód.
— Zostaw to.
— Ty smarkaczu! — kucharz aż poczerwieniał z gniewu. — Przestań się mądrzyć. Sam psu nosiłeś kości i mięso.
— Daliście.
— Patrzcie go, ja psu podawałem czy ty? — podnosił ku ustom chleb z konserwą.
— Zostaw to — jeszcze raz powtórzył Kos.
— Jak cię zdzielę — kucharz odłożył chleb, sięgnął za siebie po chochlę wielką jak miska, osadzoną na metrowym drążku.
Jeleń, zwabiony krzykiem, wychylił się zza zasłony.
— Wyście mnie wołali, panie kapral?
Janek wziął ze stołu pustą puszkę i obróciwszy ją w stronę Gustlika, pokazał wycięte dno. Łobodzki podniósł rękę, chciał chwycić Kosa, ale Jeleń dwoma susami stanął między nimi.
— Weź te rękę, chacharze — powiedział groźnie.
Kucharz, zoczywszy siekierę u Gustlika, odskoczył, potknął się, zawadził nogą o kant ławki i siadł z rozmachem w kocioł z kartoflami.
— Cholera, ja was... — urwał, w osłupieniu patrzył ponad głowami żołnierzy, w stronę brezentu.
Poszli za jego wzrokiem i zobaczyli tęgiego mężczyznę, w zielonej połówce, spod której wymykały się na boki czarne, kędzierzawe włosy. Ze strachem spostrzegli na naramiennikach srebrny generalski wężyk i haftowaną gwiazdkę.
— Wyleźcie z tego garnka. Co tu się dzieje? Kto kucharza wsadził do wody? A wy, szeregowy, co z tą siekierą robicie?
Jeleń dopiero teraz spostrzegł, że w prawym ręku ściska jeszcze stylisko i zrozumiał, czemu kucharz tak się wystraszył. Nie speszony jednak, odłożył topór na stół i zrobiwszy pół kroku, wyrecytował:
— Szeregowy Jeleń melduje, panie generale, że som wpadł do tych zimnioków. Som kucharz, panie generale.
Tamten wygramolił się wreszcie i strzepnąwszy ręką wodę ze spodni, pożalił się:
— Oni mnie napadli, obywatelu generale.
— Wprost z cywila traficie do paki. Jak śmieliście podnieść rękę na kaprala?
— Kapral a szpek żroł — oświadczył Jeleń.
— Co za szpek?
— Szpek, czyli słonina. No, ta konserwa, panie generale. Zamiast do kotła, to on żroł — wskazał ręką na przewróconą pustą puszkę.
— Jak było? — zwrócił się generał do kucharza.
— Ten mały wynosił kości dla psa...
— Pytam, kto konserwę zjadł? — poczekawszy chwilę na odpowiedź, generał zawołał: — Dyżurny!
Od najbliższej ziemianki podbiegł wartownik z pepeszą.
— Zabierzcie go. Zameldujcie szefowi, że ma posadzić ha dziesięć dni ścisłego.
Kucharz chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zrezygnował i poszedł przodem przed wartownikiem, zdejmując pas.
— Z wami też jeszcze pogadam — groźnie obiecał dowódca brygady.
— Kucharza nie ma, a ludzie jeść muszą. Potraficie dogotować?
— Domy se rady — odpowiedział Jeleń.
Generał odszedł, zostali sami i wzięli się do roboty. Niczego tu zresztą trudnego nie było — wymyli kartofle, przepłukali jeszcze raz, zsypali do kuchni i rozgrzebawszy żar poczęli podkładać na ogień.
Widzieli, jak koło ziemianek snują się żołnierze, jak zmieniano warty, słyszeli stłumioną, jakby spod ziemi płynącą piosenkę, ale kuchnia stała na uboczu i nikt do nich nie zaglądał. Dopiero pod wieczór, kiedy zagotowała się woda i między drzewami poczęło zmierzchać, równie niespodzianie jak przedtem przyszedł generał.
— Będzie co jeść?
— Będzie — powiedział Jeleń, a Janek skinął głową.
— To jak to było z tym psem? I kto mu kości wynosił?
Janek opowiedział.
— Posadziłbym kundla razem z kapralem, ale boję się, że nic dobrego by z tego nie wynikło dla kucharza — mówił generał miękkim, niskim głosem, ni to do nich, ni to do siebie. — Gdzież ten złoczyńca? Uciekł pewnie.
— Szarik, do nogi — zawołał Janek.
Zza drzew susami wypadł popielaty wilczur, szczęśliwy, że go zwolniono od warowania pod sosną, że może być bliżej swego pana i sytego zapachu mięsa.
— Nazywa się Szarik? Taka kuleczka, to on znowu nie jest. Chodź do mnie, no, chodź. Przepraszam, że cię kundlem nazwałem.
Pies, widząc wyciągniętą rękę obcego człowieka, warknął, lecz urwał nagle, poczuwszy uspokajające dotknięcie dłoni Kosa.
— Widzę, piesku, że jesteś niegłupi. Umiesz cudzego od swoich odróżnić. A co jeszcze umiesz?
Janek wyprowadził psa spomiędzy kuchennych sprzętów i począł demonstrować to, czego cierpliwie uczył syna Mury jeszcze tam, gdzie zginęła jego matka, na stokach Cedrowej. Pies chodził za nogą, zostawał w tyle na rozkaz, kładł się i pełzał, biegł za rzuconym patykiem, dawał głos.