Słychać było tylko ciężkie, głębokie oddechy oraz szelest tynku, i chrobot wyłamywanych cegieł nad psim podkopem. Coraz to w otworze pojawiała się szeroka ręka, chwytała krawędź, mocowała się chwilę, szarpiąc tam i z powrotem, póki wreszcie nie skruszył się kęs muru.
Spadochroniarka wzięta do niewoli spoglądała badawczo, nie rozumiejąc, co się dzieje. Janek, nie zwracając większej uwagi na rozbieraną od zewnątrz ścianę, spytał spokojnie:
— Wieviel Mann? Aufgabe ihrer Fallschirmtruppe? Ile ludzi? Zadanie waszej grupy spadochroniarskiej?
Tamta milczała. Kos położył rękę na kaburze i odpiął skórę z zatrzasku.
— Heil Hitler! — krzyknęła histerycznie.
Mur trzasnął, zarysował się nad powyrywanymi cegłami i wreszcie pękł.
Spory kawał runął na klepisko i w obłokach kurzu, z twarzą umączoną pyłem zaprawy wkroczył do wozowni Gustlik.
— Czego rozrabiasz? — spytał niechętnie Janek.
— Nie rozrabiam, alech nie jest szczur, co bych z nory wylazował — gderał Ślązak i jednocześnie rozdawał automaty Grzesiowi i Kosowi; głasnął Lidkę po zwichrzonych włosach.
— Ta jędza chciała mi głowę odrąbać na pniaku. Mało brakowało — poskarżyła się dziewczyna.
— Pierona, to je ale jędza! — zaklął Gustlik. — A terozki gadać nie chce? Dej mi ją ino.
Popluwszy w dłonie chwycił Niemkę za ramię, wepchnął do kurnika i zamknął za sobą drzwi.
— Gustlik! — zawołał Janek.
— Poczekej — usłyszał odpowiedź i tuż potem rozległ się straszny krzyk, wycie śmiertelnie przerażonej kobiety.
— Gustlik! — Kos szarpnął za skobel, ale drzwi nie puściły.
Chwila ciszy i znowu krzyk mrożący krew w żyłach. Janek podniósł automat, żeby rozwalić rdzawy zamek. W tej samej chwili odskoczyła zasuwa.
— Czego? — Jeleń odgarnął podniesioną do uderzenia kolbę. — Z nią, a z tym, co się nie rusza, jest jeszcze sześciu. Spadochroniarski zwiad.
Szpiegują, bo jutro w nocy mają tu sciepnąć desant, coby most wysadził, a potem jeszcze pod ziemią bomba szukoł czy coś inszego.
— Trzeba ich zlikwidować — zdecydował Janek.
— Trza — potwierdził Gustlik. — Siedzą we wieży na samej górze.
Falszirmjegierka poprowadzi. Also, marsch!
Spadochroniarka, cały czas patrząca z przestrachem na Jelenia, ruszyła natychmiast po komendzie. Za nią Grigorij.
— Lidka, ty razem z Szarikiem zostaniesz przy samochodzie — rozkazał Janek i biorąc do ręki stajenną lampę, by zgasić światło, półgłosem spytał Gustlika: — Coś ty jej draniu, zrobił?
— Jo? Prawie że nic. — Wyjął z kieszeni nakręcaną zieloną żabkę, którą ongiś wygrał w „machniom” od Grigorija, i pokazał na dłoni, jak skacze. — Żaby i myszy, to największa bezkurcyja musi się bać.
Spojrzeli na siebie, zaczęli chichotać i po chwili obaj śmieli się na całego.
— Co jest? — spytał Gruzin.
— Potem ci powiem — odrzekł Janek i jednym dmuchnięciem zgasił światło. — Idziemy.
W ciemności słychać było jeszcze stłumiony śmiech, szczęk broni, a potem skrzypnięcie otwieranych wrót. W resztkach dziennego światła ruszyły środkiem dziedzińca dwie postacie. Druga para przemknęła bokiem pod mur, gdzie mrok już zgęstniał.
Dwoje weszło przez główne drzwi. Chwilę potem otworzyło się okno na parterze, pogrążone w cieniu. Janek i Gustlik, pomagając sobie wzajemnie, skoczyli do wnętrza. Mrok i cisza pachniały tu chłodnymi po zimie murami, smażonym mięsem i dymem drzewnym.
Niemka poprowadziła ich przez hall pałacowy — wielką salę oświetloną dogasającym na kominku, posiwiałym już żarem ogniska. Załoga szła za nią gęsiego. Zwolnili u wejścia do wieży. Stanęli zaniepokojeni szelestem, ale to tylko w okiennym wykuszu przesunął się cień czarnego kota. Cicho poczęli wchodzić na stopnie. Wyglądało na to, że może uda się tamtych zaskoczyć i wziąć bez strzału, lecz wówczas właśnie spadochroniarka, nie bacząc na lufy za plecami, skoczyła przez poręcz w dół, skryła się pod schody i zawołała na cały głos:
— Achtung! Die Polen sind da!
Gustlik poderwał automat, żeby dać serię, ale go Janek wstrzymał.
— Kryj się!
W górze otwarto drzwi, pionowy słup światła przeciął wnętrze wieży.
— Achtung! Die Polen! — ostrzegła po raz drugi Niemka.
Janek błyskawicznie uniósł pepeszę do ramienia, króciutką serią sięgnął najwyższego piętra. Warknęły trzy wystrzały. Ktoś zachwiał się, runął w dół.
Zgasło światło.
— Jeszcze pięciu — powiedział Kos.
Prawie równocześnie zaczęły grać długie serie pistoletów maszynowych i poszła w dół gęsta wiązka smugowych pocisków z erkaemu.
— Granaten! — usłyszeli okrzyk u szczytu wieży.
Strzelanina umilkła jak nożem uciął.
— Odskok — skomenderował Janek.
Cała trójka błyskawicznymi rzutami wycofała się za grubą framugę drzwi, zniknęła w załomach muru. Słyszeli postukiwanie o schody spadających granatów, a potem jeden wybuch, drugi i jeszcze dwa naraz na samym dole, gdzie się skryła spadochroniarka. Wyleciały w powietrze strzępy balustrady, kłęby skruszonego tynku.
Kos zdziwił się, że tamci na górze zapłacili swej koleżance śmiercią za ostrzeżenie. Inne, widać, nieludzkie prawa rządzą w świecie hitlerowskich spadochroniarzy... Z góry trysnęła długa świetlna seria. Odpowiedział na nią krótkim warknięciem automatu. Usłyszał jęk erkaemisty.
— Czterech! — zawołał.
Gustlik i Grigorij jednocześnie dali ognia na błysk widoczny w górze. Z brzękiem poleciał pistolet maszynowy, odbity o schody i spadł im do stóp.
— Trzech... Trioch — prawie jednocześnie stwierdzili obaj strzelcy.
— Wichura i ten nowy do gotowego przyjadą — odpowiedział Janek.
W tej samej chwili czołgowy pocisk rąbnął w górną część wieży Od wybuchu drgnęły mury, sypnęło rozbitą cegłą i szczątkami jakichś przedmiotów. Długo trwała cisza, nim opadł kurz. Na samej górze poczęły pełzać płomyki.
Nie wytrzymali, żeby nie przygrzać. Koniec roboty — stwierdził Janek.
— Leć, Grześ, ściągaj tu „Rudego”, ciężarówkę i całą resztę, a my skoczymy gasić, żeby się cała chałupa nie sfajczyła.
Schodami ruszyli w górę. Gdy jeden forsował półpiętro, drugi osłaniał go automatem, potem następowała zmiana. Nie było w tym widocznej potrzeby, ale ponieważ trudno człowieka załatać, lepiej przesadzić w ostrożności niż w brawurze.
28. Kwadrans po nieparzystej
Przez uchylone odrzwia wiodące do pałacowej sali wstawiła łeb łaciata krowa z ułamanym rogiem. Zdecydowała widać pilnować się Czereśniaka, który ją doił w południe. Nadstawiła ciemne włochate uszy, żeby lepiej słyszeć melodię graną na harmonii, i niespiesznie przeżuwając patrzyła wilgotnymi, nieruchomymi, pełnymi światła oczyma w stronę długiego, ciężkiego stołu i resztek żołnierskiej kolacji.
Na stole świeciła duża naftowa lampa. Pośrodku stał półmisek ze stertą ości, obok bielało wiadro. Grajek przerwał na chwilę, zaczerpnął z niego kubkiem i z uśmiechem podsunął Gustlikowi.
— Szósty — powiedział Ślązak. — Mleka to jo mogę dużo.
Tomasz wrócił do harmonii, rozciągnął czarny miech, zdobiony rombem białych wypustek, i cichutko akompaniując śpiewał swoją piosenkę: Już kuferek stoi zrychtowany, już tam stoi na stole...
— Skąd znosz? — wtrącił Jeleń. — To nie jest z waszych stron.
Czereśniak kiwnął głową i dokończył zwrotkę: Wynieś mi go, moja najmilejsza, wynieś mi go na kolej.
Nie przestając ciągnąć melodii na pojedynczej nutce, wyjaśnił:
— Różne znam. My z ojcem folwarczni. Pół Polski zeszliśmy, nim do Studzianek, do pani Zamoyskiej...
— A taką słyszałeś? — wtrącił się Grigorij i zaśpiewał: Kartwelo theli hmals ikar...
— Jak to jest po polsku? — zainteresował się Gustlik.
— Gruzinie, chwyć za miecz! Stara pieśń rycerska.
— Chyć miecz, ale śpiewać przestań, bo ci to mało dobrze idzie.
Tomasz gładził delikatnie basy, nasłuchiwał soczystych tonów i grał coraz głośniej.