Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Idąc za jego wzrokiem Janek spojrzał pod dąb. Między dwiema kępami leszczyny, nisko, tuż nad trawą, zobaczył łeb płaski, koci, zdobiony rudymi bokobrodami. Przy łbie dwie potężne, wciśnięte w ściółkę łapy. Wszystko to trwało nieruchome i tylko ogon, długi, prężny ogon bił gniewnie o boki.

Chłopak zrozumiał, czemu nie spotykali zwierzyny, czemu Mura nie odchodziła od nogi, czemu czujny, stary odyniec oszalał ze strachu i wyszedł wprost na nich — w lesie polował ktoś silniejszy, gość rzadki, pan tajgi i gór, ussuryjski tygrys. Siadem zapachu świeżej krwi przyszedł po łup, który mu się należał; po zwierzę, które wytropił. Zdziwiło go, zapewne, że ludzie, niezgrabni i śmieszni, pozbawieni węchu, mają odwagę tu trwać, że nie uciekają na oślep w dół stoku. Od czasu wojny, która tliła się wzdłuż granicy jak żar pod mchem i tryskała niekiedy iskrami strzałów z zasadzek, jadał to mięso i przestał bać się huku. Przeciwnie, szedł na głos karabinów, wietrząc łatwą zdobycz. Gniewny więc był teraz, ogromnie rozdrażniony, ważył odległość w mięśniach i spinał je do skoku.

Stary nie obracając się, nie drgnąwszy nawet, szepnął:

— Strzelba na sęku... Uwaga... Bierz!

Janek skoczył, dłońmi dopadł kolby i lufy. Sęk złamał się z suchym trzaskiem i jednocześnie, jak niski grzmot, runął na polanę tygrysi ryk.

Chłopiec obrócił się, dostrzegł w locie czerwonoczarną błyskawicę i Starego odskakującego w bok. Została tylko jedna szansa, jedna chwila, krótka jak uderzenie serca. Gdy zwierz przednimi łapami sięgnął ziemi i przylgnął do niej, by odbić się do następnego skoku, Janek złowił na koniec lufy biały zygzak na ciemnej sierści i wypalił między wąskie, połyskliwe oczy.

Wielki kot zrolował przez łeb, ryk urwał się w pół tonu.

Chwilę jeszcze trwali obaj nieruchomo, czekając, póki obraz widziany oczyma nie utrwali się w myśli. Potem Stary powiedział:

— Gotów. Ale jednak czepił mnie pazurem.

Janek dopiero teraz spostrzegł rozdarty but i poszarpane spodnie, ciemniejące od krwi.

Stary siadł na ziemi. Chłopiec podszedł, nadciął cholewę od góry, ściągnął do kostki, a potem drąc brunatnozielony pakiet, taki, jakiego używają żołnierze na froncie, mocno zabandażował ranę.

Myśliwy położył mu rękę na włosach. Twarz miał pobladłą, poszarzałe wargi.

— Spasibo... Dziękuję, Janek.

— Co wy, Jefim Siemionycz... Za co? — rzadko tak mawiał, bo wszyscy tu w górach, w obrębie dobrych stu kilometrów od szczytu Cedrowej, nazywali go po prostu Starym.

— Za życie dziękuję.

— To ja wam... — urwał w pół zdania.

Zbyt wiele trzeba by mówić, żeby powiedzieć wszystko, a obaj mieli zwyczaj równie oszczędnego używania słów jak amunicji.

Szczeniak, potykając się o chrust, ostrożnie stąpając po mokrych i śliskich liściach, szedł powoli na tygrysa. Wciągał głęboko powietrze, drżał, strach zginał mu tylne łapy, ale ciężki, uparty łeb ciągnął do przodu. Instynkt przekazywany z pokolenia na pokolenie razem z mlekiem matki podpowiedział mu, że wróg jest martwy. Szarik zebrał wszystkie siły, zawarczał groźnie i dopadłszy tylnej łapy powalonego olbrzyma, począł targać ząbkami za sierść.

— Daj tego malca.

Janek złapał psiaka za kark, podniósł do góry i podał Staremu. Na dwu szerokich, poznaczonych szramami dłoniach Szarik zmieścił się, jak trzmiel w kielichu malwy. Siemionycz podniósł mu wargi, zajrzał w zęby, a potem począł drapać palcem między uszami po sierści nawilgłej od deszczu.

— Dzielny, dzielny pies z ciebie wyrośnie. Ostrzegłeś nas obu.

— Jak dalej? — spytał chłopak. — Będziecie mogli iść?

Stary dźwignął się, zrobił krok naprzód, krok wstecz i siadł znowu.

— Trudno. I mięso trzeba by zostawić. Ja tu z Szarikiem popilnuję, a ty wyjdź na przesiekę.

Janek spojrzał w górę, wyłowił lekki odblask słońca spoza chmur, by określić czas.

— Powinien niedługo nadjechać.

Podał Staremu strzelbę, której cały czas nie wypuszczał z ręki, wziął swoją małokalibrówkę i szerokim krokiem ruszył przez polanę z powrotem.

— Zaczekaj.

Odwrócił się i zobaczył, jak myśliwy, leżąc na boku, sięgnął tygrysiego łba i odcinał nożem uszy.

— Chodź tu — zawołał siadając. — Weź i schowaj, bo to twoje.

Janek wrócił, pochylił się do wyciągniętej ręki i odebrał łup. Potem obiema dłońmi, tak jak to robią Chińczycy, witając drogiego gościa, przytrzymał twardą wyciągniętą rękę.

Wiatr, poprzez szmer padającego deszczu, doniósł z daleka słaby rytmiczny stukot silnika pracującego ciężko na zwolnionych obrotach.

Wiedział, że traktor, ciągnąc dwie przyczepy ładowane cedrowymi pniami, wspina się pod górę. Wkrótce wlezie na przełęczkę przy Pięciu Grabach i potem zacznie zjeżdżać w dół. Skoczył więc przez zwalony pień, zamykający polanę, i pobiegł lekko, równo, sprężyście. Oddychał mocno rześkim powietrzem gór, wciągał zapach liści, grzybów i mchów. W kieszeni koszuli na piersiach niósł odcięte tygrysie uszy i głębiej, gdzieś pod żebrami, radość celnego strzału.

Stary tymczasem dobył z kieszeni kapciuch, pociemniały woreczek ze skóry jelenia, urwał prostokątny kawałek złożonej równiutko gazety, starannie skręcił cygarkę. Potem dotknął lekko bandaża, ułożył nogę wygodniej, opierając stopę na kolbie. Szczeniak wędrował wokół niego z nastroszonymi uszami, zataczając szerokie koło, pełnił służbę, jak prawdziwy, dorosły pies.

Stary wsadził kapciuch do kieszeni, dobył krzesiwo, knot w łusce po karabinowym pocisku, skrzesał iskrę, rozdmuchał i zapalił.

2. Krzyk dzikich gęsi

Zmarudzili sporo czasu, bo Stary nie mógł stąpnąć opuchniętą nogą i musieli go prowadzić pod ramiona we dwu z traktorzystą.

Potem Janek zrobił jeszcze jeden rejs od przesieki na polanę, by ściągnąć skórę z tygrysa i zabrać mięso odyńca. Zeszło na to chyba ze dwie godziny.

Jechać musieli wolno, ostrożnie, bo ciężkie przyczepy ześlizgiwały się po mokrej trawie i błocie. Przysposobili belkę nad tylnym kołem, podwiesili ją na łańcuchach i Janek szedł naciskając całym ciałem na cieńszy koniec, gdy stromizna ostrzej spadała w dół.

Nim ze zboczy Cedrowej wydobyli się na gruntową, rozjeżdżoną drogę, zapadła noc. Zostawili więc przyczepy z drewnem na oboczynie traktu i samym już tylko traktorem — niewielkim, śmiesznym „STZ”, opatrzonym z tyłu w dwa szerokie, usiane zębami koła — skręcili na boczną dróżkę, prowadzącą nad rzekę, do chaty Starego.

Kiedy dojeżdżali, zgasły ostatnie czerwienie na chmurach od zachodu, zrobiło się całkiem ciemno. Traktorzysta zapalił latarnie. Proste pasma światła wydobyły z mroku pnie drzew i konary nawisłe nisko jak strzecha. Z boku rudawo świeciła rozgrzana rura wydechowa, z kominka dobywały się czerwone świetliki iskier, odlatywały ku górze i na boki.

Potem minęli dwa niskie słupki, żerdzie ogrodzenia, zajechali pod ganek.

Traktorzysta zatrzymał ciągnik, zrzucił gaz na małe obroty. Wtenczas dopiero obaj, mechanik i Janek, usłyszeli, że silnik postukuje. Traktorzysta zaklął.

— Wprowadź do szopy — poradził chłopak.

Rzucił skóry i mięso pod dach, pomógł Staremu zejść, obejmując go wpół zawiódł po schodkach do drzwi. Zgasło światło latarń, silnik przyśpieszył i stanął. Miejsce warkotu zajęła cisza wypełniona bliskim szumem niewidocznej rzeki. Traktorzysta wrócił szybko i wszyscy trzej weszli razem do przestronnej izby.

Pachniało tu ciepłem, ziołami i skórami zwierząt. Janek odsunął szyber w kominie, rozgrzebał żar, dorzucił chrustu. Pojawiły się wesołe płomyki, odblask poszedł na izbę, wyławiając z mroku szerokie ławy pod ścianami, długi stół, malowaną skrzynię na proch i kule.

Zrzucili mokre, nasiąkłe deszczem kurtki. Janek plusnął wodę z wiadra do sagana i wsunął go w środek żaru. Dopiero teraz przypomniał sobie, że szczeniak śpi w kieszeni kurtki, wydobył go stamtąd, odniósł w kąt na puste posłanie Mury.

2
{"b":"759768","o":1}