— Pomału — poprosił stary.
Podszedł do syna, wspiął się na palce, pocałował go w czoło. Potem medalik na sznurku zawiesił na szyi, przeżegnał krzyżem. Kiedy już skończył ojcowskie obrzędy, chwycił za wystającą kierownicę i ściągnął z ciężarówki rower.
— Panie, co pan? — zaprotestował Wichura.
— Przecież mój — odpowiedział Czereśniak — tam na barce ja go tylko pożyczyłem panu kapralowi. Kapelusz też może się znalazł...
Zatrzaskując ze złością drzwiczki, Wichura stuknął się w głowę.
Syknąwszy z bólu poszperał w szoferce i ruszając, wyrzucił przez okno bury kapelusz. Chłop podniósł go z zadowoleniem, trzepnął o kolano, wdział na głowę. Podprowadził rower do generała i znowu coś mu zaczął tłumaczyć.
Dnia następnego o świcie Czereśniak razem z koniem był już na punkcie kontrolnym przy wyjeździe z Gdańska. Czerwienił się tu szlaban, żółcił drogowskaz, czerniała drewniana budka dla czekających okazji żołnierzy. Stary chłop lewą ręką trzymał kierownicę roweru, w zębach wodze, a prawą pokazywał dokumenty kontrolującym go oficerom: polskiemu i radzieckiemu.
— W porządku. Droga wolna.
Szybko schował papiery do tej samej torebki, w której trzymał pieniądze, zaciągnął sznurek i wpuścił ją za koszulę. Potem, wyjąwszy lejce z ust, odpowiedział uprzejmie:
— Ostańcie z Bogiem.
Siadł na rower i ruszył szosą, prowadząc na wodzach silnego roboczego konia. Pedałował powoli, jedną ręką trzymając odwróconą wysoko kierownicę. Co chwila zerkał przez ramię na nowy nabytek, na łeb ozdobiony białą gwiazdką, kołyszący się tuż za nim. Wałach parsknął.
— Zdrów, gniady, zdrów — odpowiedział mu serdecznie gospodarz.
26. Pułapka
Na początku kwietnia w ostatnim roku wojny puste były pomorskie drogi i wsie. Osłoniwszy brzeg posterunkami obserwacyjnymi, rzadkimi węzłami oporu i ruchomymi odwodami, wojska poszły na zachód — za Kołobrzeg, pod Szczecin i nad Odrę. Polscy osadnicy Ledwo zaczynali napływać, skupiali się raczej w miastach ze względu na czas niespokojny. A Niemców nie było wcale — jeszcze w lutym i marcu wymiotły ich stąd surowe zarządzenia Reichsführera SS Heinricha Himmlera, grożące śmiercią każdemu, kto ośmieliłby się pozostać na miejscu, a nie odejść wraz z frontem.
Wiatr gwizdał na resztkach szyb wytłuczonych pięściami wybuchów, gospodarował w izbach, huśtał się na skrzypiących drzwiach. Boleśnie ryczały porzucone krowy, którym mleko rozpierało wymiona. Zdziczałe kosmate psy z przekrwionymi od głodu ślepiami łączyły się w zbójeckie stada i napadały bydło, zagryzając co słabsze albo pokaleczone sztuki.
Na pustawej szosie poniewierały się szmaty, zmięte gąsienicami złotawe łuski wystrzelonych nabojów, blaszane kubki, manierki i menażki. W rowach, obok spalonych ciężarówek i rozprutych pociskami transporterów leżały przewrócone bauerskie wozy bez kół. Ze słupów telegraficznych zwisały przerwane druty. Z ostrym, podobnym do kaemu warkotem przelatywały co pewien czas radzieckie patrole na motocyklach, z przyczep węszyły lufami diegtiarowów.
Przez to dziwaczne pustkowie gnał szosą „Rudy”, a za nim jaskrawozielona ciężarówka. Kos poderwał ich nocą, ruszyli o pierwszej szarówce i po trzech godzinach marszu minęli Słupsk. Grigorij rad, że znowu jadą, nie chciał zmiany, więc Janek i Gustlik, wychyleni do pasa, stali w otwartych włazach, gapili się na kraj pagórkowaty, zielony i granatowy od lasów, złocony kaczeńcami na łąkach.
Tomasza krajobraz nie interesował. Stwierdziwszy, że wewnątrz wozu duszno i ciemno, podesłał sobie cywilną kurtkę pod plecy, ułożył się za wieżą na pancerzu i drzemał. Przez sen obciągał świeżo wyfasowany mundur, sprawdzał dotykiem, czy wszystkie guziki zapięte.
Póki służysz w załodze, to i spać można. Co innego dowódca, który i drogę przepatrywać musi, i czujnie słucha pracy silnika, a jednocześnie myśli nie tylko, co teraz, lecz i co potem. Dowódcy różne takie rzeczy do głowy przychodzą, że i zgadnąć trudno — oto teraz Janek przypomniał sobie pomorskie pochody Krzywoustego. Chciał nawet Jeleniowi powiedzieć, ale odłożył na później, bo kiedy się jest dowódcą, to i milczeć można w sposób bardzo ciekawy.
Sto metrów za czołgiem, żeby spalin nie wąchać, jechał Wichura, a w kabinie obok niego niewesoła Lidka, okręcająca na palcu smużkę swoich jasnych włosów.
— Co się trujesz? Albo to mało równych chłopaków na świecie?
Choćby i ja! — Usiłował pogładzić ją po policzku.
Chwyciła go za rękę, położyła ją z powrotem na kierownicy. Wichura zmarszczył czoło, ruszył nosem — wymyślał dowcip. Potem łagodnie Wyprowadził wóz na lewą stronę szosy i gwałtownie skręcił w prawo.
— Sama na mnie lecisz — roześmiał się, usiłując pocałować dziewczynę, którą przytuliła do niego siła odśrodkowa.
— Przestań, głupi.
— Niby dlaczego?
Chwilę jechali spokojnie. Wichura się znowu zasępił, zaczął stukać palcami po kierownicy, układając plan działania, i wreszcie, poszczekując klaksonem, wyprzedził czołg. Ręką wystawioną za okno dał znak, żeby się zatrzymali, i sam stanął na poboczu, koło owalnego granatowego jeziorka, otoczonego żółtym wianuszkiem kwiatów.
— Zaczekaj — przykazał Lidce wyskakując z kabiny; wlazł na pancerz czołgowy. — Słuchaj no, Kos...
— Jak do dowódcy, głupieloku, godosz? — Gustlik chwyciwszy za daszek, wciągnął szoferowi na nos wyszmelcowaną smarami polówkę.
— Zostaw, kopalniany niedźwiedziu. Obywatelu sierżancie, ja nie mogę takim tempem. Poniżej czterdziestki silnik się grzeje.
— On z Lidką chce się urwać — podpowiedział Grigorij, który zgasił silnik i wysunął się do pasa z włazu.
Podeszła radiotelegrafistka z bukiecikiem jaskrawych kaczeńców, z dłońmi mokrymi od trawy.
— Mówiliście o mnie?
— Bynajmniej — oświadczył Wichura. — Ja niestety mogę właśnie czołg poprowadzić, ale dwa pojazdy, mające różne szybkości...
— Jak chcesz... — przerwał mu Janek, wyciągnął mapę i przypatrzywszy się uważnie, zdecydował: — Staniemy na nocleg w Schwarzer Forst. Trochę w bok od szosy, żeby było spokojniej, ale znaleźć łatwo: rzeka, linia kolejowa, most, a tu wioska i pałac.
— Głupi by znalazł — zapewnił Wichura i czule zerknąwszy na Lidkę, dodał: — Polecimy przodem...
— Sierżant Saakaszwili — ciągnął Kos — pojedzie na ciężarówce z radiotelegrafistką i szeregowcem Czereśniakiem do osłony.
— Paniatno? — spytał Gustlik odrętwiałego z zaskoczenia Wichurę. — Sam żeś chcioł.
— Będziesz, Lidka, nawiązywała z nami łączność co dwie godziny, zawsze kwadrans po nieparzystej.
— Tak jest, obywatelu sierżancie — odpowiedziała salutując.
Janek spojrzał uważnie, czy nie żartuje, ale dziewczyna spokojnie patrzyła mu w oczy. Speszony nieco, rozkazał surowiej niż trzeba:
— Kapral Wichura poprowadzi czołg.
Nim Kos skończył, Grigorij zdążył zajrzeć za wieżę, szarpnięciem za rękaw obudzić Tomasza i chwyciwszy w locie rzucone mu klucze, pobiegł do samochodu. Za nim Lidka i Szarik, ucieszony, że nareszcie może pohasać.
Warczał już silnik, kiedy Tomasz wlazł po kole do pudła, Grigorij dodał gazu i ruszyli.
Wichura wciąż jeszcze otwierał usta, by zaprotestować, ale machnął ręką i wsuwając się przez właz, mruknął do siebie:
— Ja tak chciałem... — miał zamiar pokiwać głową, ale tylko kropnął czaszką o pancerz.
Skrzywiwszy się, pogłaskał włosy na ciemieniu i patrzył, jak prostokątna sylwetka jego pięknego, świeżo malowanego samochodu maleje i wreszcie niknie za zakrętem. Westchnął, uruchomił silnik i posłuchawszy gangu ruszył w beznadziejną pogoń.
Jak człowiek nie ma w życiu szczęścia, to już nie ma, pomyślał i zmacał ręką ciepłe jeszcze Szarikowe legowisko. Nie dość, że dziewczynę i samochód, to jeszcze psa zabrał Gruzin przebiegły. A ten nowy to niby z wiochy, niby do trzech nie umie zliczyć, a brzytwę ma za pazuchą...