Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Deszcz ucichł i poprzez szparę pod okapem widać było teraz ostry róg młodego księżyca powisłego nad górami. Janek zamyślił się. Czy to ten sam księżyc, który przed laty czepiał się czubków masztów na statkach stojących w porcie? Czy to ten sam, który odbijał się w wodach zatoki i Wisły spływającej kanałami do morza?

Skrzypnęły lekko wierzeje pchnięte wiatrem. Chłopiec drgnął i wpełzając pod ciągnik, założył po raz ostatni łożyska. Podwiesił karter, zalał oliwę.

Zapuściwszy silnik, pozwolił mu chwilę pracować na wolnych obrotach.

Potem wyłączył zapłon, odczekał, póki smar spłynie, i poprzez luk wsunął rękę. Odnalazł palcami łożysko, sprawdził, czy się nie grzeje.

Wszystko było w porządku.

Dawniej, w tych czasach, które określał słowem „przedtem”, podszedłby do ojca i powiedział: „Gotowe”. Ojciec wstawał, szedł sprawdzać.

Kontrolował surowo, niezależnie od tego, czy to był miś z przyszytą na nowo łapą, model samolotu, czy rower. Potem prostował się i z uśmiechem w swych szarych oczach wyciągał rękę mówiąc: „Dobra robota”.

Tak było „przedtem”, ale mijają już prawie cztery lata, od czasu gdy Janek został sam. Poczuł nagle, że ciąży mu nie przespana noc, że boli go kark ściśnięty w walce przez Grigorija. Uśmiechnąwszy się smutno do siebie, pomyślał, czy tamtego obudził warkot silnika, czy też śpi mocno i smacznie, tak jak sypiają w Gruzji, i czy przez sen przyszły doń z dalekiego nieba gruzińskie gwiazdy.

Na dworze pochłodniało i dołem, pod drzewami, pod żerdziami płotu, bezszelestnie wpełzała od rzeki przedranna mgiełka.

W sionce zgasił lampę, powąchał dłonie, które choć starannie umyte pachniały jeszcze metalem, oliwą i naftą. Podpierając od dołu skobel, by drzwi nie skrzypnęły w zawiasach, wszedł na palcach do izby. Zbliżył się do pieca, nadpaloną szczapą zgarniał popiół z czerwonych głowni. Sięgnął do kieszeni i dobywszy gazetę rozłożył ją ostrożnie.

To, co go zainteresowało, było niepełne, z prawej strony u dołu brakowało wyrwanego kawałka. Przysunął papier do oczu, pochylił się w stronę żaru i czując ciepło na policzku, czytał w rudym świetle paleniska.

— Janek!

Drgnął. A więc Stary nie śpi.

— Słucham, Jefim Siemionycz.

— Przeczytaj na głos. Tamten śpi, nie zbudzisz go.

Janek zawahał się. Czuł falę krwi uderzającą do głowy, jakby został schwytany na gorącym uczynku. Minęła długa chwila, nim opanował się i zaczął czytać:

— „Komunikat o zgodzie rządu radzieckiego na formowanie polskiej dywizji na...” — tu właśnie brakowało reszty tytułu i zaczynały się drobne litery. — „Rząd radziecki postanowił zadośćuczynić prośbie Związku Patriotów Polskich... na terytorium ZSRR polskiej dywizji imienia Tadeusza Kościuszki w celu wspólnej walki... Formowanie polskiej dywizji już się...” Janek cofnął twarz od żaru, złożył powoli gazetę i dodał:

— To wszystko. Trochę brakuje, bo urwane.

Znowu cisza zapanowała w izbie, tylko Grigorij Saakaszwili, traktorzysta z Gruzji, równo i spokojnie oddychał przez sen, tylko Szarik popiskiwał smutno, tęskniąc do ciepła mamy, która tak nagle zniknęła z jego życia. Długo tak było, a potem Stary zapytał:

— Zostaniesz, póki będę mógł chodzić?

Janek podszedł do niego, przysiadł na krawędzi ławy wysłanej skórami.

— Zostanę.

— Jeszcze przed śniegami zagoi się; będę mógł chodzić, nie zatrzymam... — myśliwy mówił powoli, niespiesznie. — Już chyba dwa lata, jak mój Wania na wojnę poszedł. Starszy był niż ty, pamiętasz go przecież, ale dla kuli bez różnicy, że starszy... I nie robi jej różnicy, że młodszy...

Zatrzymywać cię jednak nie będę — chropawą, szeroką dłoń położył na kolanie Janka.

— Pora budzić traktorzystę. Już za oknami szarzeje — powiedział chłopiec.

— Pora.

Janek nie ruszył się jednak, siedział dalej zapatrzony nieruchomo w przygasający żar pieca.

— Jefim Siemionycz, ja do was może wrócę potem, po wojnie, bo ja przecież nikogo...

— Nie mów na wiatr — powiedział spokojnie Stary. — Matka nie żyje, ale ojciec może się znajdzie... Będziesz szedł, to ja ci rękawice dam ciepłe, miękkie, ze skóry jenota uszyte... A jeśli nawet ojca nie znajdziesz, to i tak nie wrócisz, ze swoimi zostaniesz. Gazeta, coś z niej czytał, to niby papier, a jak krzyk dzikich gęsi jesienią, i już rady nie ma, w swoje strony musisz odlecieć.

3. Pociągi idą na zachód

Transport stał na wysokim nasypie. W tyle za nim świeciło parę lamp stacyjnych, dwa żółte okna, ale wokół wagonów był tylko granat nocy i niepewny, drżący odblask gwiazd. Na przodzie posapywała lokomotywa, snując skośnie ku górze kitę dymu — cienką, zwiewną, jakby wyciętą z karbowanej bibuły. Na szyny padał blask z otwartych rusztów paleniska, wiśniowymi kręgami obrysowywał koła. Słychać było spokojne posapywanie pary i chrzęst żwiru pod butami chodzących tam i z powrotem wartowników.

Kanciaste, prostokątne wagony towarowe rysowały się sztywnymi sylwetkami na tle nieba. Tylko na dachach pierwszego i ostatniego sterczały ku górze, jak wyprostowane palce uniesionych dłoni, poczwórnie sprzężone, przeciwlotnicze karabiny maszynowe. Dyżurowało przy każdym po dwóch żołnierzy. Jeden z nich, ten na samym końcu pociągu, grał cicho na organkach.

Daleko na przedzie, prawie u horyzontu, mrugnęło czerwone światło sygnału, opadło i nagle pozieleniało. Lokomotywa zawyła basem, jak parostatek w porcie, sapnęła i wzdłuż całego łańcucha wagonów przeszło metaliczne, dźwięczne szarpnięcie, napinające złącza. Wartownicy podbiegli do uchylonych drzwi, poczęli skakać na stopnie, wspinać się do środka. Od dołu widać było, jak koła drgnęły, jak okrągłe wycięcia poczęły się przesuwać — pociąg ruszał w dalszą drogę.

Właśnie wówczas w krzakach na nasypie ktoś cicho gwizdnął. Dwie postacie skoczyły ostro ku górze — człowiek i pies. Chwilę biegli obaj wzdłuż wolno sunącego pociągu, potem człowiek chwycił psa, podrzucił go w górę, sam skoczył chwytając metalową klamrę, podciągnął się na rękach i zaraz zniknął w lewo za ścianą, w mroku.

W wagonie na drewnianych, spiętrzonych w trzy rzędy pryczach, zbitych z nie heblowanych desek, spali ludzie. Posapywali rytmicznie. Wnętrze wypełnione było zapachem sukna, tytoniu i metalu — charakterystycznym zapachem wojska.

Tylko jeden żołnierz, widocznie dyżurny, siedział na skrzynce przy piecyku pośrodku wagonu. Był w płaszczu, sponad ramienia sterczała mu lufa karabinu, zaostrzona wąskim, czterograniastym bagnetem. Podkładał akurat szczapy drewna na otwarte palenisko blaszanej „kozy”. Usłyszawszy szelest przy drzwiach, nie odwrócił głowy i tylko spytał:

— Ty, Wania?

— Ja — burknął niewyraźnie nowo przybyły.

— Co z ciebie za człowiek? Zawsze się spóźniasz. Zobaczysz, że kiedyś zostaniesz... Jak już masz zostać, to nie na mojej służbie.

Burczał jeszcze dalej pod nosem, ale ten, którego wzięto za Iwana, nie odpowiadał. Na dolnej pryczy, z samego brzegu, było akurat miejsce, więc ułożył się i okrył połą sukiennego płaszcza sąsiada. Śpiący żołnierz zamruczał coś przez sen, odruchowo zrobił miejsce i postękując obrócił się na drugi bok; zaszeleściło siano. Korzystając z tego, spóźniony pasażer wyszarpnął spod siebie sporą ochapkę suchej trawy i wsunął pod spód, pod nary, szepcząc cicho:

— Tu, Szarik, tu... Leżeć.

Pociąg najpierw zwolnił, jakby się zmęczył nieustannym biegiem, a potem przyhamował, i stanął. Gdzieś od czoła jasnym wesołym dźwiękiem odezwała się trąbka. Nim umilkła, odpowiedział jej stukot i zgrzyt odsuwanych drzwi. Do wnętrza wagonów wraz z chłodnym wiatrem wpływał szarzejący świt i ostrzej było słychać mosiężne, rozkazujące tony pobudki.

Czerwonoarmiści zrywali się, naciągali buty i płosząc ziewaniem resztki snu, wyskakiwali na torowisko. Trawa była siwa od szronu, szeleściła pod butami jak nie golony zarost. Zbiegali po nasypie, rozbijając obcasami cienką skórkę lodu, myli się w rowie nad torem. Dokazywali przy tym, opryskiwali się jak dzieci szkolne, pokrzykując z chłodu i z tej ostrej rześkości, którą przydaje skórze chłodna woda. Długo tarli twarze, ramiona i piersi płóciennymi ręcznikami, póki skóra nie nabrała koloru krwi. Biegli potem znowu pod górę przekomarzając się, spychając ‘ jeden drugiego, wskakiwali do wagonów.

4
{"b":"759768","o":1}