— Wodoszczelny — rzekł obejrzawszy uważnie. — Na co ci to?
— Bo ja wiem. — Wzruszył ramionami. — Drut zawsze się przyda.
Jeleń otworzył nóż, przeciągnął palcem po ostrzu, wymacując dwie drobne szczerby. Podał Kosowi.
— Prawda.
Wichura i Grigorij, wspinając się na palce, zaglądali przez ramię, gdy Janek uważnie oglądał kabel.
— Szeregowy Czereśniak — wezwał go cicho, a kiedy tamten wstał, sierżant wyciągnął rękę. — Dziękuję.
— Toś ty taki? — Grigorij chwycił Tomasza za ramiona, zajrzał mu w twarz.
— Zdejmij szablę, głupio wyglądasz — zwrócił mu uwagę Kos.
— Zaraz zdejmę.
W tym czasie Wichura poszedł do samochodu i wrócił dźwigając w obu rękach harmonię.
— Bierz. Twoja.
Czereśniak miał wielką ochotę dąsać się dłużej, lecz mimo bólu w dołku już nie potrafił.
— Grywać wam będę — obiecał w stronę czołgu.
— Dej ręka na zgoda. Tym winem z pałacu przepijemy.
Wyciągnięta dłoń Gustlika zawisła w powietrzu.
— Nie, panie plutonowy. — Tomasz pokręcił głową. — Mnie jeńców bić nie było wolno, ale i takiego prawa nie ma, żeby żołnierza...
— Patrzcie — zawołała Lidka, wskazując na folwarczny dziedziniec.
Od paru chwil przez bramę wyjeżdżał tabor. Obok plutonowy, dowódca kwatermistrzowskiego oddziału, salutował z konia i machał ręką ku naszym.
Pod brezentem ostatniego wozu ze zwieszonymi na zewnątrz nogami siedzieli obaj chłopcy — Franek i niemiecki znajda, coś sobie próbowali tłumaczyć. Grigorij, podtrzymując szablę, pobiegł kłusem za nimi.
— Zapomnij — powiedział Gustlik do Tomasza.
— Nie zapomnę — odpowiedział zawzięcie Czereśniak i nawet głowy nie odwrócił.
Przez otwarte wrota patrzył na stado ruszające w drogę, na wozy toczące się za nim i coraz bardziej przesłaniam kurzem.
— Żabę im dałem na drogę, nakręcaną — wyjaśnił zadyszany Grigorij wróciwszy do swoich.
— I szablę trza było — mruknął Jeleń. — Oko tym można wydźgać.
Dzień był miękki jak kocia łapa — słońce świeciło nie za gorąco, wiatr wiał nie za mocno, cicho pachniała zieleń. Żołnierze rozłożyli się ponad rowem, ledwo paru pogadywało, a reszta udawała, że drzemie, nasłuchując pogwizdywania ptaków w zagajniku sosnowym.
Czekali tu na podwiezienie, na „poputną maszynę”, jak mawiają Rosjanie, żeby się dostać do swoich pułków. Każdy dawno już wyszukał na drogowskazie tabliczkę z nazwiskiem swego dowódcy, dawno już pyzata „regulirowszczyca” obiecała, że jak tylko będzie okazja... Większość wojsk już ruszyła w stronę Odry i tutaj, na południe od Kołobrzegu, ruch był niewielki. Z niechęcią patrzyli na rozbabraną ciężarówkę, przy której kręcił się szofer z rękawami po łokcie utytłanymi w smarze. Nie wyglądało na to, żeby miał szybko skończyć, ni na to, żeby kto nadjechał.
Ocknęli się wszyscy i unieśli głowy, gdy zza zakrętu biegnącej przez las szosy dobiegł niski warkot silnika, klekotanie gąsienic i stukot kopyt.
— Ki diabeł? — spytał młody żołnierz z ręką na temblaku.
— Jakby czołg na owsiany napęd — zażartował tęgi sierżant i osłonił ucho dłonią, by lepiej słyszeć.
Zakręt wciąż jeszcze nie pozwalał widzieć, kto nadciąga, kiedy usłyszeli ostre, wesołe tony harmonii na zawadiacką nutę i przyśpiew trochę ułański, trochę kozacki, pamiętający może Księstwo Warszawskie, ale już do innych siodeł przytroczony, w nowych przygodach bywały: Od Rosyi jadę, szabelką toczę, szabelką toczę, Wynieś mi chusteczkę, moja najmilejsza, o to cię proszę.
Zainteresowali się na rozstajnych drogach, powstawali, żeby zobaczyć, kto z taką piosenką jedzie.
Pokazał się pojedynczy wąsaty kawalerzysta, pewno dowódca, a za nim ułani. W pierwszej trójce jechał harmonista w zsuniętym na tył głowy pancerniackim hełmofonie, mając po bokach najtęższe w szwadronie gardła.
Ty pewnie ruską pannę miłujesz, pannę miłujesz, A teraz ode mnie i to podaremnie daru potrzebujesz.
Za końmi dostrzegli obrys czołgu i pojęli, skąd głuchy warkot, skąd na głowie harmonisty trójgrzebieniaste nakrycie. Nie było tam czasu panien miłować, panien miłować, Z rana do wieczora, z wieczora do rana mus maszerować.
Żółtą chorągiewką zamachała ułanom dziewczyna z rozstajnych dróg, ktoś zaklaskał do taktu, a szwadron przeciągał z muzyką, ze śpiewem. Za nim toczył się czołg, dalej ciężarówka z jeńcami i jeszcze na końcu kłusowała zamykająca trójka z gotowymi do strzału pistoletami maszynowymi, której trudno było za słowami piosenki nadążyć, więc przygwizdywali zbójecko, dzieląc zwrotkę od zwrotki.
Oj, chcesz wiedzieć, moja miła, jakim obiad miał, jakim obiad miał?
Z konia pieczywo, pod siodłem pieczone, samem sobie grzał.
Oj, chcesz wiedzieć, miła, jakiem spanie miał, jakiem spanie miał?
Liście dębowe słane, słane pod głowę, co noc sobiem brał.
Skrzyżowanie zostało w tyle, czoło kolumny wjechało na górkę.
Harmonia dziarsko wywodziła przyśpiew międzyzwrotkowy, ale wachmistrz stanął w strzemionach, obrócił się za siebie.
— Szwadron... — urwała się muzyka i śpiew — ...stój!
Zatrzymał się równocześnie czołg. Kalita podjechał bliżej.
— Odpoczniemy parę minut. Do sztabu nie więcej jak godzina jazdy, a tutaj już nasze pułki kwaterują — zatoczył ręką półkrąg, pokazując pasy na polach, ściemniałe pod pługami, i grupki pracujących żołnierzy.
— Kto orze? — spytał Kos.
— My — odpowiedział wachmistrz. — Nasza brygada.
— Lada dzień dalej pojedziemy.
— A my nie sobie przecież. Tym orzemy, co przyjdą, żeby tu żyć.
Gustlik bez słowa zlazł z pancerza, przeskoczył rów i kroczył prosto w stronę najbliższego zaoranego pola, gdzie przy pierwszej skibie stała taborowa podwoda, a na niej w dwurzędzie worki. W ślad za Ślązakiem, przebiegając co trochę, pospieszył Czereśniak z harmonią przy piersi. Prawie równocześnie wyszli obaj do pola.
— Cześć — zasalutował Jeleń.
— Czołem, panie plutonowy — odpowiedzieli dwaj żołnierze furmaniący wozem.
— Ziarno? — dotknął worka i przechylając go ku sobie, rozwiązał.
— Ziarno.
— Na siew?
Gustlik, a za nim Tomasz, który na wóz odłożył instrument, zanurzyli dłonie po łokcie.
— Siewne.
— Dacie mi też trocha?
— Można.
Pomagali sobie wzajemnie przewiązać płachty przez lewe ramię. Ułani skoczyli żyto nasypywać.
Ze zmienionymi twarzami stanęli obaj u początku pachnącego świeżością zaoranego pasma. Tomasz przyklęknął. Gustlik nabrał garść, rozsypał półkolem na ziemię przez słoneczny blask i ruszył naprzód: lewa — rozrzut, lewa — rozrzut. Trzy kroki w tyle, trzy z boku zaczął Tomasz. Obaj w tym samym rytmie siali zboże. Nie dla siebie. Dla tych, co tu mieli przyjść, żeby żyć.
33. Spotkania
W drugiej połowie marca, już po zdobyciu Kołobrzegu, który padł osiemnastego, w tym czasie, gdy brygada pancerna, wspierając radzieckich piechurów, toczyła jeszcze ciężkie walki o Gdynię i Gdańsk, 1 armia Wojska Polskiego otrzymała rozkaz przejścia do obrony i szeroki szmat brzegu pod opiekę, sięgający od Zalewu Szczecińskiego i Dziwnej po otwarty Bałtyk z ujściami Regi i Parsęty i jeszcze dalej na wschód.
Nad Dziwną kompanie trwały w okopach, nieustannie wybuchały artyleryjskie sprzeczki koło Wolina czy Kamienia Pomorskiego, ale u morza było spokojniej. Na wydmach, porośniętych błękitną trawą o źdźbłach ostrych jak brzytwy, powstał łańcuch ufortyfikowanych gniazd oporu i punktów obserwacyjnych. Na ich zapleczu czuwały ruchome odwody, gotowe wkroczyć do akcji w razie próby desantu, ale większość wojska odpoczywała parę dni, po raz pierwszy od dwunastego stycznia, od rozpoczęcia zimowej ofensywy.
Masę roboty miały dywizje i pułki z tym odpoczynkiem. Trzeba było nie tylko wymyć, wyczyścić, odkarmić oraz wyremontować, kogo się dało i co się dało, ale przyjąć uzupełnienie do szeregów, przeszkolić je i dopasować do kompanii, żeby nowi żołnierze jak najmniej się różnili od starych, żeby całość bardziej przypominała zrośnięte ramię niż wyłatane portki. Dowódcy starali się trzymać w garści pułki i bataliony, a służbę opędzić drobnymi pododdziałami.