Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Starter zajazgotał po raz drugi, trzeci, chorąży powiedział coś do kierowcy, tamten mruknął „zaraz” i wyskoczywszy z wozu majstrował pod maską, postukując kluczami.

— Nowy wóz, co mu się stało? — spytał oficer.

— Bo ja wiem. Wszystko w porządku, zaraz ruszymy.

— Nie tak zaraz — powiedział cicho Janek, dając klapsa psu, który łapami właził mu na ramiona, starał się liznąć jęzorem po twarzy.

Chorąży wysiadł z kabiny, a zwerbowani dzisiaj żołnierze brygady pancernej, ubrani jeszcze w swoje cywilne ciuchy, powyłazili z budy.

— Może by kto z was korbą.

— Daj te kurble — powiedział Jeleń.

Janek wyjrzał zza drzewa i patrzył, jak jego nowy przyjaciel podsadził się przed maską, szarpnął i potem kręcił długo jak katarynką, trzęsąc całym samochodem.

— Dość — powiedział szofer. — Ot, diabeł przeklęty, paskudne pudło!

Janek wstał, podszedł bliżej i powiedział do Wichury:

— Ładna maszyna, tylko trzeba wiedzieć, jak ruszyć.

— Odczepże się — burknął król kazachstańskich szos.

— Ja bym naprawił — powiedział Kos do oficera, ale nie doczekawszy się odpowiedzi, odszedł razem z psem pod drzewo.

Minęło jeszcze z dziesięć minut, a wóz tkwił ciągle na środku polany.

Lekarz wyszedł z namiotu:

— Żeby człowiek, to może bym poradził: aspiryna, albo olej rycynowy...

Chorąży spacerował nerwowo z założonymi w tył ramionami, spoglądał na zegarek.

— Już pół godziny, jak tu stoimy, na piechotę byśmy doszli.

Zrezygnowany Wichura siadł w trawie, ustawił łokcie na kolanach i zaoliwionymi dłońmi wziął się za głowę.

— Nic nie rozumiem. Wszystko, jak trzeba, a ruszyć nie chce.

Janek znowu stanął przed oficerem.

— Panie poruczniku, ja bym może naprawił.

— Spróbuj.

— Ale jak naprawię, to weźmiecie ze sobą?

— Nie, nie weźmiemy... Zresztą, zgoda, pal sześć!

— Nas jest dwóch.

— Kto znowu drugi?

— No, ja i pies.

— Niech to wszyscy diabli! Zgoda:

Janek podszedł do wozu, za nim chorąży, szofer i wszyscy inni, którzy mimo zakazu powyłazili z budy.

— To znaczy, jak wóz ruszy, obu nas zabierzecie? — spytał raz jeszcze dla pewności.

— Zobaczymy — burknął oficer, ale Jeleń stojący obok powiedział basem:

— Tak było powiedziane, przecym wszyscy słyszeli.

— No to siadajcie na górę. Obywatel chorąży do kabinki.

Posłuchali go. Kiedy wspinali się do pudła, a oficer obchodził dokoła maskę, Janek pochylił się nad Szarikiem i powiedział:

— Szukaj, Szarik, szukaj. Pan zgubił.

Pies pchnięty dłonią wbiegł pod wóz.

Janek wsiadł, przekręcił kluczyk i nacisnął starter. Silnik strzelił i zgasł.

Nacisnął po raz drugi. Motor zawarczał i spokojnie dudnił na małych obrotach.

— Kos, jak ty to zrobiłeś? No, powiedz, jak zrobiłeś? — Wichura szarpał go za rękaw.

Chłopak nie odpowiedział. Pobiegł na tył wozu, a Szarik wyskoczywszy spomiędzy kół, radośnie machając ogonem, aportował gruby, wełniany szalik.

Janek chwycił psa na ręce, podał do wnętrza, a jego samego złapał pod ramiona Jeleń i wciągnął do środka.

— Gotowe, ruszać! — ci siedzący najbliżej zabębnili pięściami po szoferce.

Ciężarówka szarpnęła z miejsca, brała rozpęd, słychać było, jak szofer raz po raz przerzuca wyższe biegi i ciśnie gaz, usiłując nadrobić straconą godzinę.

Podskakiwali na korzeniach, na wybojach, a Jeleń objąwszy ramieniem Janka, tak że tamten nie mógł się ruszyć, pytał krzycząc mu do ucha:

— Jakeś to zrobił?

— Fortelem. Tu też trzeba mieć — puknął palcem w czoło.

— Powiedz, jak było, bo zaduszę.

— Puść. Puść, to ci pokażę, ty niedźwiedziu.

Kiedy Gustlik rozluźnił chwyt, Janek wydobył zza pazuchy szalik wysmarowany sadzą.

— Kapujesz?

— Rura? Wydechowa rura. Zatkałeś? A kto wyjął?

Kos nie odpowiedział, tylko wskazał palcem pod ławkę, skąd sterczała wesoła i zawadiacka psia morda.

Nie jechali długo. Po półgodzinie samochód przyhamował, skręcił parę razy i stanął w lesie. Kiedy zeskoczyli na ziemię, zobaczyli pod drzewami niskie, kryte mchem dachy ziemianek. Z blaszanych kominów snuły się lekkie dymki.

— Kaj som nasze czołgi? — spytał Jeleń.

— Jeszcze nie ma, ale nic się nie martw, będą — odpowiedział Wichura.

Chorąży zrobił zbiórkę i dwóm ostatnim w szeregu, to znaczy Jankowi i Gustlikowi rozkazał:

— Wy pójdziecie do kuchni. Trzeba przynieść cały kocioł wody i naobierać kartofli.

5. Gulasz

Nim wykonali rozkaz, poszli najpierw razem ze wszystkimi do ziemianki — domu, w którym mieli od tej pory mieszkać. Schodziło się do niej po kilku stopniach wykopanych w ziemi, umocnionych żerdziami. Drzwi miała podwójne, zbite z desek. Zaraz przy wejściu, pod okienkiem, był stolik i pusty stojak na broń. Dalej, po lewej i prawej dwupiętrowe prycze, na nich sienniki, koce, a nawet prześcieradła. W głębi, po przeciwległej stronie, stał duży blaszany piec, zrobiony z beczki po benzynie; żarzył się w nim ogień.

Jeleń pociągnął Janka za rękę w tamtą właśnie stronę i szybko zajęli dwa miejsca obok siebie.

— Blisko pieca bydzie ciepło. A na wierchu lepiej, bo ci z dołu to dycki muszą wstawać i drzewo podkładać — wyjaśnił jako doświadczony żołnierz.

— I Szarikowi w winklu zrobimy posłanie, nikt mu nie będzie przeszkadzał.

Zostawili to, co niepotrzebne — Jeleń wypchany plecak, a Janek torbę myśliwską i rękawice. Potem od razu wyszli, żeby porucznik nie musiał powtarzać rozkazu.

Kuchnię znaleźli łatwo. Z daleka już zobaczyli brezentowy dach rozpięty na słupach i duży kocioł na samochodowych kołach z zaczepem na przodzie, z krótką rurą nakrytą blaszanym grzybkiem. Obok leżała sterta porąbanego drewna, a pod zasłoną był stół wkopany w ziemię i szafa; oba sprzęty z surowych, nie heblowanych desek.

Wyszedł im na spotkanie tęgi, łysawy mężczyzna w średnim wieku z dwiema naszywkami na naramiennikach. Jankowi wydało się, że kucharz ma cudzą skórę, zbyt obszerną w stosunku do swego wzrostu i tuszy. Gustlik trącił kolegę w bok, a sam stanął na baczność i dożył raport:

— Panie kapral, szeregowy Jeleń i szeregowy Kos meldują się do służby.

— Dobra, dobra, po co ten krzyk. Jeden ptak, jedno zwierzę, ogród zoologiczny mi tu robią — zażartował ponuro. — Ty będziesz nosił wodę, a ty siadaj i obieraj kartofle — podał Jankowi kozik z ułamanym końcem.

Jeleń wziął dwa wiadra z koromysłem i podtrzymując je końcami palców, powędrował przez las, nie pytając o studnię. Między drzewami widać było belkę żurawia skośnie sterczącą ku górze.

Janek obejrzał ułamek kozika, odłożył go i zza pasa, spod waciaka, wydostał własny nóż myśliwski o wąskiej i długiej klindze. Siadł, biorąc po dwa, trzy ziemniaki z worka, począł je obierać tak, jak go kiedyś uczył Jefim Siemionycz. Nóż trzymał nieruchomo i tylko palce z dołu obracały szybko kartofel. Jeden po drugim białe, śliskie od krochmalu bulwy chlupały do dużego garnka, wypełnionego do połowy wodą.

Kucharz stał obok i patrzył uważnie.

— Zgrabnie. Będziesz się starał, to cię na kuchcika wezmę. Z kapralem Łobodzkim nie zginiesz, chłopcze — wyciągnął rękę i poklepał Kosa po ramieniu.

Spod stołu odezwało się krótkie warknięcie.

— A to co? Pies na kuchni. Nim się człek obejrzał, a ten tu wlazł. Won, przybłędo! — zamierzył się ścierką zdjętą z gwoździa.

— Zostaw — powstrzymał go Janek. — To mój. Chodź Szarik.

Odprowadził psa kilkanaście kroków pod drzewa, znalazł miejsce, gdzie więcej zebrało się iglastej ściółki, kazał mu leżeć i wrócił do roboty. Obrane kartofle poczęły znowu jeden po drugim wpadać do kotła.

Zdziwiony kucharz milczał chwilę, a potem przeszedłszy na drugą stronę stołu, odwrócił się i powiedział:

— Ty mnie nie tykaj, świń razem nie pasaliśmy.

Poczekał chwilę i nie usłyszawszy odpowiedzi, dodał:

8
{"b":"759768","o":1}