Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Widzieliście te stare kobiety w szpitalu obok laboratorium? Mają po osiemnaście, dziewiętnaście lat. To nasze dziewczyny z powstania, na których hitlerowscy lekarze robili eksperymenty. Jak na królikach albo na szczurach.

Na ludziach wypadało im taniej. Wszędzie tu byłem, wszystkich pytałem, zajrzałem w każdy kąt.

— Po co ci to? — mruknął Wichura i wzruszył ramionami.

— Siostry szukam — podchorąży podszedł do niego z błyskiem szaleństwa w oczach. — Chłopaki! — głośno szepnął. — Ich trzeba zabijać, póki trwa wojna. Rozgniatać jak pluskwy. Bo potem będzie za późno.

Sekundę trwała cisza, w którą jak podkute obcasy esesmana biły bliższe niż przedtem eksplozje artyleryjskich granatów. Kos patrzył w twarz Łażewskiemu, a potem nachylił się i zza cholewy jego buta wyciągnął ułamany kawałek bata. Skreślił na piasku pięć krzyży, obwiódł je prostokątem, podobnie jak pastuch na żwirowisku, i dopiero wtedy spytał:

— Takich jak on też?

Łażewski nie odpowiedział. Odebrał bat i wsunął go z powrotem za cholewę. Potem z opuszczoną głową, wyszedł pierwszy przez furtkę.

Przystanął obok swego zdobycznego motoru.

— Chce się który przejechać? — spytał zachrypniętym głosem.

— Ja — zgłosił się Gustlik. — Ino dowódcy słowo rzeknę.

Odciągnął na bok Kosa i tłumaczył mu pośpiesznym szeptem:

— Do mostu jeden mig, a tam już daleko nie jest i zarozki z powrotem.

Nie mogę przeca samej zostawić. Nad Odrą, Janek, sam żech ci rzekał: „Musisz, to idź”.

— Musisz, to gnaj — zdecydował Kos.

— Nim się spodziejesz, będziemy z powrotem! — odkrzyknął Gustlik.

Podbiegł do Łażewskiego, przerzucając pistolet maszynowy z piersi na plecy, skoczył na tylne siodełko i wcisnął głębiej czapkę.

— Jadymy, panie podchorąży, na most. Popatrzymy, czy go nam kto nie ukradł.

Daniel zsunął okulary na oczy, kopnął rozrusznik. Sekundę lub dwie silnik wył na luzie, a potem motor, jak koń spięty ostrogami, skoczył do przodu ciskając żwirem spod opon.

Przypatrywali się gnającym na złamanie karku, póki im nie zniknęli za zakrętem, a potem długo jeszcze stali w milczeniu. Cień mieli na twarzach mimo słońca na czystym niebie.

Janek z goryczą pomyślał, że choć wygrał starcie z Łażewskim, choć zachwiał w nim przekonanie o konieczności pospiesznego, zbiorowego mordu, to sam przecież czuje w piersi gniew, który jest zdolny zabijać.

Czy można traktować jak ludzi tych, którzy latami znęcali się nad więźniami, znajdowali przyjemność w torturowaniu? Czarni, brunatni i zgniłozieloni, ozdobieni trupimi czaszkami i swastykami, jak gnilne bakterie zarazili świat obłędem. Wymordowaliby nie tylko wsie czy miasta, ale całe narody, gdyby nie Stalingrad, gdyby nie wojna, którą odpowiedziały najeźdźcom całe narody.

Daniel lęka się naszej i swojej własnej łagodności. Wie, że jeśli już dziś nie potrafimy zapłacić śmiercią za śmierć, to tym bardziej nie będziemy umieli mścić się jutro, po zakończeniu wojny. Esesmani porwali mu siostrę z płonącej powstaniem Warszawy. Dlatego umilkł, kiedy na żwirowisku Saakaszwili powiedział, że wszyscy w załodze są dla Lidki jak bracia...

— Miałem wam tę doktorkę pokazać — przypomniał Wichura.

— Pokaż — zgodził się Kos bez większego entuzjazmu i z opuszczoną głową ruszył za Frankiem.

Przy samochodach byli tylko kierowcy i starzy sanitariusze, raczej do dźwigania noszy niż zakładania opatrunków.

— Gdzie wasza dowódca? — spytał kapral.

— Pani chorążyna z waszym porucznikiem rozmawiają — wskazał żylasty dziadźka w stronę baraku.

Na granicy słońca i cienia stała przed Kozubem jasnowłosa kobieta w dobrze skrojonym mundurze. Z odległości paru metrów wyraźnie słyszeli jej ciepły, łagodny alt.

— Obywatelu poruczniku — tłumaczyła — połowa sanitarek gotowa do drogi. Mogłabym ruszać.

— Kończcie ładować resztę.

— Są tacy wyczerpani, że każda godzina ma znaczenie.

— Brak mi motorów i ludzi, by dawać podwójną osłonę:

— Po cóż osłona?

— Wykonujcie — polecił Kozub i uważając sprawę za skończoną odwrócił się do więźnia z opaską na ramieniu, który już chwilę czekał obok.

— Alors...

— A quelle heure mangeons–nous?

— Cette cuisine dans une heure — pokazał dymiącą kuchnię polową z dużą dwójką wymalowaną na kotle.

— Po jakiemu? — zainteresował się Grigorij.

— Po francusku — wyjaśnił dumnie Wichura. — Pytał się, kiedy coś do żarcia dostaną, a porucznik mu obiecał, że za godzinę.

Lekarka wzruszyła ramionami i odeszła do swoich sanitarek. Kiedy mijała czołgistów, stwierdzili, że Wichura mówił prawdę — była tak piękna, że oczy trudno oderwać. Nie wypadało im tak jednak od razu gonić za spódniczką, więc stali w miejscu, słuchając, jak Kozub załatwia nowych interesantów.

— Die Kranken von der holländischen Gruppe fahren heute ab?

— Nein. Übermorgen.

— What with the british pilots? — pytał wysoki i szczupły rudzielec w spłowiałym mundurze angielskiego lotnika.

— The house number seven Berlinerstrasse for you.

Czołgiści wciąż jeszcze stali w tym samym miejscu.

— Ale języków zna kupę... — mruknął z uznaniem Wichura.

— Wojna go nauczyła — rzekł Kos. — Był w Hiszpanii w międzynarodowej brygadzie.

Przez główną bramę wjechał zakurzony łazik z urwanym błotnikiem, z szybą podziurawioną kulami. Zeskoczył z niego sierżant, pokryty pyłem od stóp do głów, i podbiegł do oficera — Pakiet od generała — podał kopertę lewą ręką.

Prawą, którą salutował, miał przewiązaną bandażem ciemniejącym od krwi.

— Kiedy dostaliście? — spytał Kozub przecinając scyzorykiem nici i łamiąc lakowe pieczęcie.

— Dziesięć minut temu. — Żołnierz wiedział, że oficerowi chodzi nie o kopertę, lecz o to, kiedy samochód został ostrzelany.

W miarę czytania twarz porucznika pochmurniała. Złożył papier, wsunął go do torby i zawołał:

— Chorąży!

Lekarka usłyszała, ale sądziła, że nie o nią chodzi. Saakaszwili musnął

wąsy i postanowiwszy skorzystać z okazji podbiegł do niej, zasalutował i pokazał w kierunku porucznika.

— Chorąży do mnie — powtórzył Kozub.

— Słucham.

— Chorzy zostaną w sanitarkach. Ustawicie je pod murem fabryki. Szoferzy zorganizują osłonę. Pomoc możecie dobrać ze zdrowych więźniów. Wszyscy sanitariusze z bronią zameldują się u mnie za dziesięć minut.

Wykonujcie.

Ton nie dopuszczał sprzeciwu. Nie pytając o wyjaśnienie lekarka zasalutowała i szybkim krokiem odeszła do swoich.

— Sierżant Kos.

— Na rozkaz.

— Wóz?

— Sprawny.

— Wjeżdżajcie do obozu i zajmujcie stanowisko we wschodnim narożniku. Dodam wam trochę piechoty jak sformuję.

— Z sanitariuszy?

— Z kogo się da — odpowiedział Kozub i podchodząc o krok dodał ciszej: — Od północy przeciwnik przeszedł do natarcia siłami trzech dywizji i wbił klin w nasze skrzydło. Generał rozkazuje bronić obozu.

— Gdzie Niemcy?

— Za kanałem. Tam gdzie my nocą.

50. We dwoje

Jeleń kolanami ścisnął biodra Łażewskiego i oburącz uchwyt ułapił, wiedząc, że jazda raczej nie będzie spacerowa. Spaść natomiast nie miał ochoty, żeby przed czekającym go spotkaniem gęby sobie nie pokancerować.

Zamigały w pędzie domki przedmieścia. Pochylili się obaj do przodu, by zmniejszyć opór powietrza, i wyskoczyli na ugór. Obróciwszy głowę na lewo Gustlik obejrzał w przelocie baterię przeciwlotniczą rozbitą pociskami jotesów, westchnął z uznaniem. Żal mu się trochę zrobiło, że choć paru granatów nie zdążył ze swej osiemdziesiątkipiątki wystrzelić. Można by teraz sprawdzić, jak rwą żelazo.

Zaraz potem przy zjeździe z nasypu wyniosło ich w powietrze, opadli na most, przeskoczyli go i zahamowali nad rowem rozjeżdżonym i błotnistym.

— Nie wysoko, ale latasz — stwierdził Jeleń.

— Zaczekać? — spytał Łażewski.

153
{"b":"759768","o":1}