Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— By nie tęsknić za dziewczyną, macie tutaj dobre wino.

— Jakie? — spytał ciekawie Gruzin.

— Hiszpańskie. A w ogóle to wyłaźcie z pudła. Oprócz wina jest nowina.

— Na mózg ci padło?

— Że do wiersza gadam? Nie. Wiosna.

Pierwszy wyskoczył na pancerz Saakaszwili.

— Siostry foto przysłały — wydostał i sprawdzając napisy na odwrocie, rozdał. — Hania mnie, Ania tobie.

Wichura zerknął, schował zdjęcie do kieszeni na piersiach munduru i przysiadłszy na wieży zaczął klarować otaczającym go czołgistom.

— Na południu Świerczewski zajął Budziszyn, podjechał czołgami do Drezna, ale ze skrzydła uderzyli Niemcy, przerwali front i bitwa tam teraz jak jasny gwint.

— A za nami? — spytał Kos. — Słyszysz?

Ogień artylerii nie był już tak gęsty jak poprzednio, ale trwała nieustanna młocka.

— Słyszę.

— Nie wiesz, kto to?

— Nieważne — szofer machnął ręką. — Na południe od Berlina Sowieci okrążyli kupę dywizji. Dwie armie pancerne cisną jak obcęgi... Tyle...

— pokazał na paznokciu kciuka — o, tyle jeszcze zostało, żeby Hitlera do kotła i koniec.

— Nie bardzo — pokręcił głową Kos. — Samo miasto żeby zdobyć, trzeba się spocić.

— Ale robota honorowa. Jak tort po obiedzie. Wiecie, co mówią? — Wichura ściszył głos, jakby się bał, że kto sekret podsłucha. — Polska piechota i czołgi też mają iść do Berlina. Na defiladę. Batalion pontonierów pojechał, haubiczna brygada pojechała...

— Skąd ty to wszystko wiesz? — spytał niedowierzająco Gustlik.

— Może kapral miał sen i wszystko jak żywe zobaczył? — zemścił się Tomasz za kpiny podczas postoju w Schwarzer Forst.

— Armijna kolumna sanitarna przyjechała. — Franek puścił przycinek mimo uszu. — Więźniów’z obozu będą zabierać do szpitali na tyłach. Od łapiducha wiem, frajerze.

— A łapiduchy? — wypytywał Gustlik.

— Od rannych generałów.

Grigorij słuchał jednym uchem. Znowu wyjął z kieszeni zdjęcie Hani i odwróciwszy się nieco, oglądał je starannie.

— Wichura, pokaż swoją fotkę.

— Moją?

— Bliźniaczki.

Kapral dość obojętnie oddał mu zadedykowaną pamiątkę. Niechcący wyrzucił na pancerz błękitną kokardkę zabraną dziewczynie w Gdańsku.

Gustlik, który nie lubił, żeby na czołgu choć najmniejszy niepotrzebny przedmiot się poniewierał, podniósł ją i wsunął do kieszeni.

— Wiecie — Saakaszwili zaczął porównywać — że one się chyba przy podpisywaniu pomyliły...

— Albo jak jakiego pułkownika ze sztabu zęby bolą — ciągnął dalej Wichura — to zanim mu wyleczą, mogą się wielu rzeczy dowiedzieć.

Żebyście pamiętali, ja pierwszy powiedziałem, że pojedziecie do Berlina na defiladę.

— Ty nie jedziesz? — spytał Kos.

— Mówiłem, mnie pod pancerzem duszno — niechętnie przypomniał Franek i zaraz zmienił temat: — Chodźcie, to wam pokażę, jaka doktorka z sanitarkami przyjechała. Palce lizać. Ramona na dwanaście fajerek. Idziesz, Grigorij?

— Jasne — Gruzin schował obie fotografie do kieszeni. — Co znaczy Ramona?

— „Ramona, jak słodko imię twoje brzmi...” — zanucił Wichura. — Piosenka taka była... A ty, Kos, nie pójdziesz?

Janek się speszył. Miał wielką ochotę zobaczyć tę piękną lekarkę i jednocześnie nie bardzo mu jakoś wypadało.

— Przy maszynie jeszcze trzeba by...

— Wszystko jedno latać nie zacznie. Popatrzymy tylko — kusił Franek.

— Popatrzeć można — stwierdził Gustlik. — Dla mnie by trzä iść dalej, na drugi brzeg...

Podciągnął spodnie, poprawił pas na mundurze, potem uniósł ręce do głowy, jakby chciał mocniej wcisnąć czapkę, ale jej tam nie znalazł.

Saakaszwili, stojąc przed „Rudym”, gmerał ręką we wnętrzu.

— Czego szukasz?

— Czapki — mruknął Gruzin, schowany po pas w czołgu.

— Mojej tam gdzie nie ma? — spytał Gustlik. — Po klej żech chodził z gołą głową.

— Żadnej — odpowiedział Grigorij, któremu już ledwie nogi wystawały. — Tylko ta rogata, ułańska.

— Ja pamiętam, że swoją tu na zamku powiesiłem. — Kos ze zdziwieniem oglądał otwarty właz.

Mnie lekarka nie dziwna, ja zostanę popilnować — oświadczył Tomasz.

— Ale musiał być złodziej czapkowy, bo moja była na jabłoni na sęczku i mundur też był, a teraz nie ma.

Od wschodu stale grzmiała artyleria. Przywykli do niej już trochę i przestali zwracać uwagę. W tej chwili tuż obok przemknął ulicą motocykl gnający na pełnym gazie, ale nie obejrzeli się nawet, zajęci poszukiwaniami:

— Mam! — zawołał Saakaszwili, który wlazł cały do wnętrza czołgu.

Jednocześnie z okrzykiem rozległo się stamtąd groźne, głuche warczenie, a zaraz potem odgłosy szamotania.

— Zabierz, Janek, tego bandytę — prosił Gruzin.

— Szarik!

Pies usłyszawszy rozkaz wyskoczył i patrzył uważnie na Janka. W ślad za nim poleciały wyrzucane przez Grigorija czapki i na końcu kurtka mundurowa Czereśniaka.

— Rozbójnik, burżuj nienasycony — wymyślał psu mechanik, wychodząc przednim włazem, i wyjaśnił załodze: — Twardo mu było i legowisko sobie wymościł.

— Moja wina — przyznał Kos, ale jednocześnie zwrócił się do Szarika z wyrzutem: — Tak nie wolno, nawet kiedy twardo.

— Wtedy na patrolu to on mnie, drań, cały czas łapami z siedzenia spychał — poskarżył się Wichura i pogroził wilczurowi palcem.

— Trzeba było łbem ruszyć i skombinować sobie co innego — tłumaczył psu Janek. — Za karę warta poza kolejką.

Szarik wysłuchawszy reprymendy zawstydził się, opuścił łeb i grzecznie siadł przy gąsienicy.

— Ja prowadzę — Franek ruszył pierwszy.

Kiedy wychodzili na ulicę, przemknął tuż przed nimi motocykl z pochylonym nad kierownicą jeźdźcem w hełmie i okularach. Gnał dobrze ponad setkę.

— Maszyna zdobyczna — powiedział Kos, kiedy skręcili w stronę bramy obozu — a na niej chyba podchorąży.

Obejrzeli się wszyscy. Kierowca sto metrów dalej gwałtownie nacisnął hamulce, w pisku opon pozwolił maszynie zarzucić o sto osiemdziesiąt stopni i znowu dał pełny gaz.

— Oszalał, czy co?

Kos wyskoczył na jezdnię z podniesioną ręką. Tamten gnał, jakby go nie dostrzegał. Dopiero w ostatniej chwili zahamował, aż dym poszedł spod kół i ostro zapachniało gumą.

— Cześć, Magneto. Motor chcesz rozbić czy głowę? — zapytał Janek.

Wyciągnął rękę, ale tamten jej nie dostrzegł. Gwałtownym ruchem podniósł okulary na czoło.

— Jedno i drugie — odpowiedział.

Przerzuciwszy nogę ponad kierownicą, jakby to był koń, zeskoczył z siodełka. Gwałtownym pchnięciem postawił motocykl pod metalowym rusztowaniem dawnej bramy, na którym powiewały flagi. Ściągnął rękawice z wysokimi mankietami i trzepnąwszy nimi po błyszczącym baku, zwrócił się do otaczających go zdziwionych czołgistów:

— Czyścicie, pucujecie wasze metalowe bydlę — wskazał spojrzeniem w stronę czołgu — i co?

Twarz miał dziwną, oczy w jasnych obwódkach na przykurzonej skórze, zaczerwienione białka.

— Pucujecie — powtórzył — i nawet nie macie pojęcia, co oni tu robili.

— Kto? — spytał Saakaszwili.

— Szkopy. Wiecie, dlaczego na grządkach pod fabrycznym murem taka duża i wczesna sałata? Bo tam popioły spalonych ludzi sypano zamiast nawozu. Wiecie, do czego te betonowe klatki?

Za rękę pociągnął Janka w bok od obozowej bramy, skręcił w okratowaną furtkę i wprowadził czołgistów na małe kwadratowe podwórko, otoczone ze wszystkich stron betonowym murem, na którym deszcze zostawiły ślad w postaci brunatnych zacieków. Pusto tu było. Na wydeptanym glinianym klepisku nic nie zostało poza dwiema kupami sypkiej ziemi w przeciwległych rogach.

Wprowadzali więźniów, dzielili pół na pół — opanowując nerwy mówił Łażewski przyciszonym głosem — i kazali taczkami piach przewozić. Stąd tam i stamtąd tu. Kto szybciej. Rozumiecie? Kto szybciej nie w ciągu kwadransa czy godziny, ale przez rok, dwa, trzy... Albo krócej, tylko do śmierci — zrobił pauzę i nagle nie wytrzymał przeszedł do krzyku: — Laufschritt, Laufschritt!... Schneller!

Spod ciemnego piachu sterczał kawał niebieskiej szmaty, strzęp obozowego pasiaka. Kos zdjął czapkę, otarł czoło dłonią. Za nim pozdejmowała czapki reszta, prócz Łażewskiego, który pokrzykując jak w transie szedł ku furtce. Przed wyjściem stanął jeszcze i odwrócił się do załogi:

152
{"b":"759768","o":1}