— W takim razie przed północą można się spodziewać?
— Tak jest.
— A widać będzie wybuch wyraźnie?
— Mam nadzieję — uśmiechnął się lekko saper.
— Jeśli nie do dwunastej, to sami ruszymy. Dajcie spocznij.
— Spocznij.
Ukryta do tej pory za słupem ostrego światła, wybiegła z ciemności Marusia, przypadła do Janka.
— Czołem załoga! — zawołała wesoło do wszystkich. — Nie spodziewaliście się mnie zobaczyć?
— Myśleliśmy, że dopiero na górze — powiedział Saakaszwili. — Zatęskniłaś?
— Nie, ja służbowo. Sierżant Szawełło prosił, żebyście manierkę zabrali.
— Józek nieść nie może? — zagderał Jeleń. — W czołgu pełno, że nic utkać nie idzie, od dołu do wierchu sam..
Kos szturchnął kumpla w bok i Gustlik nie skończył zdania, nie wyjaśnił, czym wnętrze czołgu wypchane.
— Co w tej manierce? — spytał Janek.
— Lekarstwo na mrówkach na reumatyzm. W ataku skakać trzeba, może się wylać, a u was pewne jak w banku.
Kos ujął dziewczynę pod rękę, odprowadził parę kroków na bok.
— Dobry pomysł z tym lekarstwem powiedział cicho — ale ras nie trzeba uspokajać. Powiedz prawdę, kto cię przysłał i po co?
— Kto przysłał? — Marusia dotknęła palcami piersi w tym miejscu, w którym bije serce, i wyjaśniła: — Ono... Żeby przytrzymać strzemię idącemu do szarży...
Słuchał tych słów i przez chwilę wydało mu się, że zelżała piekielna duchota tunelu, że powiało świeżym wiatrem i mniej drapie w gardło zatrute spalinami powietrze. Pomyślał, że nic złego nie może się stać załodze ani jemu samemu, bo nie powinni sprawić przykrości Marusi.
— Pora — rzekł spokojnie Iwan.
Załoga w milczeniu wspięła się na pancerz. Czołgiści zsuwali się do wnętrza jak do okrętu podwodnego, przez, jedyny otwarty jeszcze górny właz.
Pawłow, wdziawszy podany mu hełmofon, stał się jeszcze bardziej podobny. Saakaszwilemu udało się posłać całusa Marusi. Tomasz, podtrzymując Szarika, przesłał proszący uśmiech kierowcy saperskiej ciężarówki. Gustlik, skryty po piersi we włazie, wysunął się nieco ku górze, nabrał powietrza i opadł w dół, jakby nurkował w stawie.
Dowódca pułku cały czas oglądał ten załadunek z lekkim uśmiechem, lecz teraz cień przemknął mu po twarzy. Podniósł rękę do daszka polówki. Za jego przykładem poszła Marusia. Kos zasalutował pułkownikowi, a w stronę dziewczyny zrobił lekki ruch ręką i zniknął pod pancerzem. Najdłużej widać było jego dłonie podtrzymujące opadający wolno właz.
Kierowca od saperów stał cały czas tuż obok wieży z pudłem uszczelniających materiałów. Na sekundę jeszcze w nie domkniętej szczelinie pojawiło się oko Tomasza.
— Nie potłucz — przykazał.
— Spokojna głowa — odpowiedział tamten.
Dociskając właz, zaczął kleić izolacyjną taśmę, zasmarowywać szczeliny towotem.
Pułkownik i Marusia, stojąc tuż obok pancerza, słyszeli stłumione, ale wyraźne głosy z wnętrza czołgu.
— Mechanik gotów — meldował Saakaszwili.
— Gotów — westchnął Czereśniak.
Odpowiadając na apel, krótko szczeknął Szarik.
— U mnie, jak w trumnie. Porządek — zażartował Gustlik.
Saper stuknął trzykrotnie w wieżę i zlazł po gąsienicy.
— Wóz gotów — stwierdził Kos.
— Zatrzymanie pod wodą oznacza koniec. No i mój ładunek nie lubi wstrząsów — powoli mówił Pawłow. — Pora.
— Silnik w ruch.
Gwizdnął rozrusznik, zaszumiało koło zamachowe.
Pułkownik dotknął ramienia Marusi. Cofnęli się oboje pod ścianę, gdzie odpływowym rowem ciurkała sfalowana lekko woda.
— Oddaliście im to lekarstwo na mrówkach?
— Zapomniałam — speszyła się i zakasłała.
— Mam nadzieję — rzekł oficer z uśmiechem — że to nie bardzo ważne.
Warknął silnik czołgu, chwilę dudnił na małych obrotach. Potem mechanik raz, drugi spróbował gazu i zapalił reflektory.
Powolutku wóz ruszył, przelazł usypisko i ostrożnie zaczął schodzić w ciemną, zda się, że gęstą wodę. Światło reflektorów kładło się na niej coraz bardziej poziomo, wreszcie zmętniało i przygasło zanurzone pod powierzchnię.
Pojedyncza fala idąca od lufy sięgnęła szponów orła na wieży. „Rudy” zniknął w mroku. Słychać było jeszcze równy, lecz coraz cichszy, coraz bardziej zdławiony pomruk silnika.
61. Szarik popełnia błąd
We wnętrzu szczelnie zamkniętego czołgu, którego jedynym otworem prowadzącym na zewnątrz jest rura wentylacyjna, inaczej brzmi silnik, inaczej słyszy się każdy odgłos. Zda się, że inaczej wyglądają twarze załogi, znane przecież lepiej niż własna. Inny, nieznajomy jest strach. To tak jak z chodzeniem po desce — jedna do przejścia po podłodze wystarczy, lecz jeśli wypadłoby iść na wysokości piątego piętra, to pięć wyda się pomostem zbyt wąskim, gdyż każde pośliznięcie grozi upadkiem w przepaść.
To samo tutaj, wewnątrz idącego pod wodą czołgu. Jeśli nurek wykonał niedobrze pomiary, jeśli Pawłow omylił się obliczając szybkość odpływu i woda zaleje uchwyt lub też zaczepią o wystającą ze stropu belkę, to rozpędzony motor w ciągu paru sekund wyssie powietrze i załoga zginie od podciśnienia, nim się zdąży udusić.
Wszystkie kąty wypełniają skrzynki i worki sapera, miejsca dla ludzi zostało niewiele. Światło od lamp podświetlających przyrządy i celowniki ledwo rozprasza mrok. Serca łomocą przyspieszonym rytmem. Wydaje się, że z każdą chwilą goręcej i duszniej.
Szarik siedzi obok mechanika i czując w powietrzu niepokój popiskuje cichutko. Przednie łapy mu drżą, a uszy położył po sobie.
Saakaszwili, napięty jak łuk, trwa z czołem przy wizjerze, za którym w osłabionym przez wodę świetle reflektora ledwo majaczą najbliższe podkłady torowiska, czasem niczym groźny wąs błyśnie zerwana szyna.
Tomasz również przykleił się do swego peryskopu — jeszcze przez chwilę widział na wodzie błyski dalekich świateł, które zostawiali za sobą, a w górze żebrowanie betonowego sklepienia. Potem jedno, drugie chluśnięcie omyło szkła i zapadł mrok.
— Zalało — powiedział z lękiem.
— Pyto cię kto? — zamruczał Gustlik odrywając oczy od celownika i z nagłym zainteresowaniem począł oglądać własne dłonie.
Siedzący najwyżej Kos teraz dopiero zobaczył to samo, co przed chwilą Czereśniak, i zameldował Pawłowowi:
— Zanurzenie pełne.
— Wsio w normie. Czas się zgadza — odrzekł kapitan i cicho zaczął pogwizdywać narodzoną w czasie wojny melodię o ukraińskiej Wiśle: — Ech Dniepro, Dniepro, ty szyrok, mogucz...
Zgrzytnęła gąsienica, rzuciło czołgiem. Saakaszwili skontrolował zmianę kierunku, wrócił na podkłady. Zamajaczyła mu szyna–przewodniczka. W tych paru sekundach spocił się, wargi mu zaschły.
Kapitan przez chwilę gwizdał trochę głośniej i wreszcie zawiadomił:
— Połowa drogi.
Zgrzytnęło, zaczepiła o strop rura wentylacyjna, drgnęła w osadzie nad głową Czereśniaka. Tomasz, słysząc zgrzyt, z lękiem spojrzał w górę i wprost na piersi pod rozpięty kombinezon chlusnął mu wąski, twardy wąż wody.
— Cieknie, laboga!
— Pyto cię kto, kluku zatracony... — Gustlik przewinął się obok zamka armatniego, próbował szmatami uszczelnić przeciek.
Chwilę trwała ta beznadziejna zdawałoby się walka, ale niespodzianie strumień osłabł, przerwał się i tylko spóźnione krople kapały na twarz Tomasza.
— Początek wynurzenia — zameldował Kos.
Z ulgą obserwował w wizjerze, jak pojawia się koniec lufy, nasada działa, a po dłuższej chwili i przedni pancerz z włazem mechanika. Najpierw nad reflektorem rozlała się jasna plama, potem światło przebiło powierzchnię, skoczyło w głąb tunelu i wszyscy zobaczyli w nim przez peryskopy, że woda się kończy, a dalej leżą poskręcane szyny na resztkach opalonych bali, poniewierają się zmięte w ogniu blachy, poczerniałe od sadzy.
— Można? — spytał Jeleń.
— Otwieraj.
Szczęknął zamek, Gustlik naparł na właz. Metal, szczelnie przyssany smarami, nie chciał odejść, ustąpił jednak pod drugim pchnięciem. Ślązak wyskoczył na pancerz z automatem w ręku.