— Fura.
Od strony klatki schodowej, przez dziurę w ścianie wybitą najprawdopodobniej pancerfaustem, weszła Marusia.
— Gracie?
Niczym cień zjawił się tuż za nią Józek Szawełło i przysiadł w kącie.
— Gramy — przytwierdził kapral i dostrzegają kątem oka błysk serii, krzyknął: — Niżej głowa!
Ogoniok przysiadła, kule znów odłupały kawał tynku, cisnęły okruchami.
— Uparty fryc — stwierdził Wichura.
Chwycił pistolet maszynowy z kolan, zrobił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni przez lewe ramię i nie wstając z taboretu rąbnął dwie krótkie serie w okno po drugiej stronie ulicy. Potem spokojnie odwrócił się do dziewczyny.
— Na co? — spytała Marusia.
— Żeby go uspokoić. Teraz pół godziny będzie cicho siedział.
— Pytam nie o strzelaninę, tylko o grę. Na co gracie: pieniądze, spirytus?
— Po polsku mówi się: o co? — poprawił szofer. — Forsa mało znaczy, a przez tych parę dni, co do końca wojny zostało, nie warto pić. Po kieliszku człowiek bardziej wyrywny, łatwiej na tamten świat. My na benzynę gramy.
— Po co ci benzyna?
— Nie teraz. Po wojnie w Mińsku Mazowieckim ma mi oddać trzy beczki i siedem kanistrów. Będziesz potrzebowała transportu, to do mnie.
Firmę założę: „Przywóz — wywóz, kapral rezerwy Wichura”.
— Wichura — powtórzyła dziewczyna jak echo i zapytała niespodzianie: — Lubisz mnie?
Zakłopotany kapral wziął spod ściany granat, wzruszył ramionami, wyrwał zawleczkę i niepewnie się uśmiechnąwszy, z całego rozmachu, z półobrotu, cisnął przez ulicę metalowe jajo. Przywarli do ściany, huknął wybuch. Ostrożnie wyglądając, Wichura i Zubryk popatrzyli na pusty otwór okienny, z którego walił dym.
— Pan przypilnuje pozycji, panie chorąży. Zaraz wracam.
Wziął Marusię za rękę, wyszli razem na schody, przysiedli pod okopconą ścianą.
— Gapicie się, szeregowy Szawełło? Co wam tu dziwne? Buty sobie wyczyśćcie.
— Póki co, nie warto — uśmiechnął się Józek. — Pył wszędzie.
— To siądź choć tyłem — mruknął szofer i zwrócił się do Marusi: — Ja, Ogoniok, wszystkie ładne dziewczyny lubię. Taki już durny łeb. — Nasadą dłoni kropnął się w czoło. — I wszystko dla nich zrobię. Czego chcesz? Masz — nie dając jej dojść do słowa, wyciągnął z kieszeni jedwabne pończochy.
— Ojej! — szepnęła Marusia i otarłszy dłonie o spodnie, podstawiła je pod przezroczystą mgiełkę.
— Z dobrego serca, za nic ci daję.
— Nie — westchnęła i stanowczym ruchem odsunęła prezent. — O co innego proszę. Wytłumacz, co oni mają zrobić?
Wichuia wzruszył ramionami, zawinął pończochy w chustkę do nosa i wsunął z powrotem do kieszeni. Wyjął scyzoryk i krótkim ostrzem do otwierania konserw kreślił na okopconej sadzą ścianie, komentując rysunek w sposób możliwie zwięzły:
— Tu ta cholerna stacja, cośmy rankiem brali i nie wzięli. Póki nasza artyleria bije, siedzą fryce spokojnie pod grubymi stropami, a jak skończy — koszą. Jest dojście przez tunel. Nie pilnowane, bo tam gdzie szyny idą w dół, wszystko zalane. Nasi przejadą pod wodą sto metrów i zaatakują od tyłu, a my jednocześnie od góry, i wtedy się droga otworzy do samego Reichstagu, gdzie Hitler siedzi.
— A jak nie przejadą?
— To też weźmiemy, tylko ludzi kupa zginie.
— Czemu to Janek wymyślił?
— Bo wyrywny.
— A ty zostajesz?
— Przy tobie mowa była, że miejsce dla sapera potrzebne. Mnie w czołgu duszno.
— Wyrywany nie jesteś.
— Nie — twardo odpowiedział Wichura.
Warknęła seria z kaemu, kule świsnęły przez okno, rykoszetowały od ścian mlaskając paskudnie. Jedna z nich odłupała kawał tynku z rysunku kaprala. Wichura dotknął palcem białej krawędzi, świeżej jak rana, i cicho powiedział:
— Nie mąć myśli. Pod ziemię to niech mnie inni kładą, sam nie pójdę.
Chwilę jeszcze patrzył jej w oczy. Czuł, że powiedział nie to, co trzeba, ale nie umiał naprawić błędu. Więc tylko wepchnął dziewczynie pończochy do kieszeni razem z chustką, wstał i wrócił na swoje stanowisko bojowe.
— Panna Marysia by odpoczęła przed nocą — niepewnie zaproponował Józek.
Jakby go nie słyszała. Wstała i poszła schodami na wyższe piętro. Józek ruszył śladem, trzymając automat gotowy do strzału.
Ogoniok weszła do takiego jak poprzedni pokoju, tyle że nieco mniej zniszczonego. Łażewski, który w butach leżał na kanapie, siadł na jej widok, uśmiechnął się. Dziewczyna kiwnęła mu machinalnie głową, poszła w kąt pokoju, gdzie przy lornecie nożycowej czuwał sierżant Szawełło.
— Muszę zobaczyć Kosa.
— Ma się wiedzieć, że panna Marysia musi zobaczyć. Oni z dołu, a my ze strony przeciwpołożnej. Nim pierwszy kur zapieje...
— Przedtem muszę — powiedziała błagalnie i w oczach miała łzy. — Zanim wjadą pod wodę...
— Cyt, cyt — stary końcami palców strząsnął słoną kroplę z różowego policzka. — Ot tobie i masz. Cyt... Jeżeli nieodzownie, to trzeba coś tak prawdziwie zełgać, żeby pułkownik pozwolił.
Spod brzucha czołgu wypełznął na łokciach Saakaszwili, ostrożnie niosąc przed sobą dłonie umazane towotem.
— Dobrze uszczelnione — pochwalił Tomasza, klęczącego przy gąsienicy, i zwrócił się do Kosa: — Wóz gotów, komandir.
Janek nie odpowiadając ruszył w inspekcyjną wędrówkę wokół „Rudego”. Czołg na krawędziach wszystkich włazów i otworów, na wszystkich złączach pokryty był grubą warstwą żółtego gęstego smaru. Nad wieżą sterczała rura prawie sięgająca tunelowego stropu. Na lufach kaemów i armaty brezentowe kaptury były oklejone izolacyjną taśmą i równie grubo obsmarowane towotem.
Nadszedł Gustlik, dźwigając fartuch z blachy, i z pomocą mechanika zaczął go mocować na specjalnych uchwytach przed czołem „Rudego”.
— Dobry buhaj rogiem przebije — sceptycznie zauważył Czereśniak.
— My, Tomek, krowy ominiemy z daleka, to i byk gniewać się nie będzie.
— Pancerfaust rwie na pierwszej przeszkodzie — wytłumaczył Kos.
— Jak Szarik ma ogon naoliwiony, to możesz meldować — stwierdził Jeleń dociągając ostatnią nakrętkę.
Pies usłyszawszy swe imię wstał z rumowiska, podszedł do załogi i zaczął się łasić.
— Ręce.
Kos pierwszy, a za nim inni myli dłonie w rynience z naftą, a potem, przykucając nad brzegiem zalewu, płukali je w wodzie. Po czarnej powierzchni rozchodziły się coraz szerzej tęczowe kręgi tłuszczu, lecz mimo to zrzuciliby chętnie mundury i zmyli gryzący pot, od którego lepiło się ciało.
— Tomek, coś ty taskał w tym brezencie? — spytał Kos. — Wstyd robisz.
— Gramofon.
— Jaki znów?
— Ten, co świętej pamięci sierżant polityczny na nim grał. Jakbym nie wziął, to i tak by przepadło. A kiedy we wiosce założę, to we wszystkich chałupach będzie słychać.
— Elektryczność jest?
— Nie, ale właśnie nieboszczyk Staśko mówił, że będzie.
— Jak larma na cała wieś narobisz, to takiego ci kota pogonią... — mruknął Gustlik.
Szarik usłyszał i spojrzał na beki zdziwiony, nie mogąc pojąć, gdzie tu w tunelu kot.
Wytarłszy dłonie pakułami, Kos obciągnął mundur i poszedł do kapitana.
Pawłow wstrzymał go ruchem ręki — stał nad wykopanym przez saperów kanałem, rzucał na wodę drewienka, spoglądał na zegarek i liczył na suwaku logarytmicznym. Skończywszy, podniósł głowę, uśmiechnął się lekko.
— Wóz gotów — zameldował Janek.
— Ruszymy za czternaście minut.
— Czemu nie za trzynaście albo za kwadrans?
— Tak wynika z rachunku. Przy tym wypływie za piętnaście minut w najgłębszym miejscu zalewu będzie dość powietrza nad lustrem wody. Przy szybkości trzech kilometrów na godzinę potrzebujemy minuty, żeby tam dojść.
— Jak się na tym liczy? — Janek pokazał suwak i teraz już nie był dowódcą czołgu, lecz tylko zaciekawionym chłopcem.
— Potem.
W głębi tunelu zawarczał silnik, błysnęły reflektory i podjechał gazik. W światło latarni wszedł pułkownik z piechoty.
— Baczność! — podał komendę Pawłow. — Jesteśmy gotowi. Za jedenaście minut ruszamy.