— Baczność!
— Spocznij — rzekł wchodząc pułkownik. — Nie meldujcie, bo ja wam chcę zameldować, że nurek przeszkód nie wykrył. Możemy zaczynać. A dla wzmocnienia załogi przyprowadziłem minera–wirtuoza, jeśli tak można powiedzieć — odsunął się od drzwi, żeby go przepuścić.
Do pokoju wszedł oficer w mundurze radzieckiego kapitana, w czapce z czerwoną gwiazdą, stanął na baczność i wytrenowanym ruchem podrzucił wyprostowaną dłoń do czarnego daszka.
Czworo obecnych skamieniało na ułamek sekundy. Jeleń coraz mocniej zaciskał trzymaną w ręku brzytwę. Pękł mu pod palcami trzonek, ale Ślązak tego nie zauważył. Marusia stała z przechylonym czajnikiem, strumień gorącej wody ciurkał na podłogę obok kubka. Saakaszwili otworzył bezgłośnie usta, zamknął, szarpnął pod szyją kołnierz i oderwany guzik z trzaskiem uderzył o szybę. Kos patrzył z uśmiechem na twarz kapitana, która była twarzą ich pierwszego dowódcy, i trąciwszy psa powiedział:
— Przywitaj się, Szarik.
Wilczur spojrzał, jakby pytając, czego od niego chcą, podszedł do nowo przybyłego, obojętnie powąchał jego dłoń i wrócił do nogi swego pana. To zdecydowało — twarze całej czwórki zmieniły się w jednej chwili, jak gdyby we wnętrzu tych ludzi pękła napięta struna.
Kapitan wciąż jeszcze salutował dłonią i zgodnie z radzieckim regulaminem nie odrywając ręki od daszka, przedstawił się:
— Kapitan Iwan Pawłow, minior.
Tunel metra oświetlało parę jaskrawych żarówek w metalowych osłonach. Terkotała spalinowa prądnica, zatruwając gazami powietrze, którego tu i tak nie było za wiele. Na dnie pełzły zerwane, powyginane szyny, właziły na niewysokie gruzowisko, za którym leżało czarne lustro polerowane światłem. Perspektywa tunelu, dość ostro opadającego w dół, nikła w wodzie i w mroku.
Kilku zlanych potem rozebranych do pasa saperów pracowało pod ścianą: łomami, kilofami i łopatami kopali rów. Słysząc zbliżające się dudnienie i chrzęst, podnieśli głowy, rozprostowali plecy, a jeden, ocierając pot z czoła, spytał:
— Ten pójdzie pod wodę?
— Ten — odpowiedział plutonowy nadzorujący robotę. — Ruszajcie się, bo on choć tyle powietrza pod sufitem musi mieć — pokazał dłońmi ile.
— Przecież nie łódź podwodna.
Wrócili do pracy, przyspieszyli nawet tempo, ale nie przestali co chwila spoglądać w tę stronę, z której niespiesznie nadjeżdżał „Rudy”.
Czołg się zatrzymał. Gustlik uniósł rękę w stronę niskiego stropu, popatrzył na bliki światła w nieruchomej wodzie.
— Do czołgów żech poszedł, a za marynarza mom byd — rzekł do Kosa. — Jakby tu była Honorata, to by ci powiedziała, co jo o tym myślę.
— Dopilnuj lufy i przyrządów celowniczych.
— Bydź spokojny. Tak zatkam, że ani kropla nie przejdzie.
Zeskoczyli na ziemię, a za nimi Tomasz. Saakaszwili i Szarik wyleźli przez przedni właz. Pies podbiegł do wody, chlapnął jęzorem.
— Co pijesz, głupi? — burknął na niego Janek. — Chodź tu.
Czereśniak sięgnął do wnętrza, dobył termos i nalał w miskę wody wilczurowi.
— Jak ksiądz... — mruczał do kosmatego ucha. — Swoje masz, a w cudze nos wtykasz.
Nadjechała saperska ciężarówka. Wyskoczył z kabiny i podszedł do czołgistów kapitan Pawłow.
— Musicie mi miejsce zrobić.
— Z prawej strony na dole. Kaemista nie jedzie — zameldował Kos niechętnie, a jednocześnie on i cała załoga jak zafascynowani patrzyli w twarz sapera.
— Czołg widziałem z bliska — odpowiedział spokojnie Rosjanin. — Miejsca potrzebuję dużo. Trzeba będzie wszystko, co zbędne...
— Już usunięte — rzucił Kos.
— Rzeczy osobiste też na ciężarówkę. Odbierzecie przed stacją, w miejscu spotkania z grupą szturmową Szawełły.
— Coby my ino z tego pierońskiego chodnika wyszli... — zamruczał Gustlik.
— Jak nie wyjdziemy — odrzekł przyciszonym głosem kapitan — to nie będą potrzebne. Tyle że jeśli kto chce, może nie jechać.
Kos milczał. Jeleń rozejrzał się po twarzach i wyjaśnił Pawłowowi:
— Towariszcz kapitan, my są załoga. Ponimacie? Ekipaż. Albo wszyscy jadymy, albo żaden.
— Wynosić rzeczy — rozkazał Kos i w stronę Jelenia: — Weź moje.
Trzech członków załogi znikło pod pancerzem, a saper zwrócił się do sierżanta:
— Od pierwszej chwili patrzycie na mnie, jakbym miał rogi. Powiedzcie czemu?
— Obywatel kapitan ma albo może miał bliźniaka?
— Dwóch chłopaków — ożywił się tamten i wydostał z kieszeni fotografię. — Wania i Sasza. Nie bliźniaki, ale podobni. Są z żoną w Nowosybirsku. Tam Hitler nie dotarł. I ja cały czas byłem na japońskiej granicy. Tydzień, jak przerzucili, i do polskiego wojska. Munduru nie zdążyłem zmienić.
— A do polskiego czemu?
— Język znam. Wychowywałem się pod Żytomierzem. Tam polskich wsi sporo.
Gustlik wyniósł dwa plecaki, Saakaszwili jeden, Szarik wytaszczył w zębach swoją poduszkę haftowaną w motyle i róże. Stanęli obok wozu.
Ostatni wygramolił się Tomasz z piekielnie ciężkim workiem i sporym podłużnym zawiniątkiem w brezencie pod pachą.
Kos wskazał ręką otwarty właz.
— Proszę.
Puścił przed sobą kapitana i przechodząc obok Czereśniaka rzucił półgłosem:
— Co znowu za graty?
Pawłow świecąc latarką rozejrzał się po wnętrzu czołgu. Krąg światła padł na czapkę rotmistrza, zawieszoną na pancerzu po lewej od mechanika.
— Na awans czekacie?
— Nie. Ranny oficer prosił, żeby ją do Berlina dowieźć.
Kapitan skinął głową i dotknął rękojeści Grzesiowej szabli.
— Mechanik kawalerzysta?
— Gruzin.
Dłoń kapitana musnęła przygotowane w uchwytach pociski, zamek działa, radiostację. Zatrzymał wzrok na orderach, na Krzyżu Walecznych i Virtuti Militari, umocowanych przy nadajniku, a potem na fotografii przyklejonej do pancerza.
Pawłow sięgnął do kieszeni, przejrzał się w lusterku, porównując swą twarz z fotografią. Zrozumiał sytuację, w której się znalazł.
— Dawno?
— Sześć tygodni temu, pod Wejherowem.
Kapitan wyprostował się w ciasnocie, podrzucił rękę do daszka i długą chwilę salutował tamtemu z fotografii. Potem wysiadł z czołgu i powiedział:
— Załoga do mnie.
Otoczyli go ciasnym półkręgiem uważnych twarzy. Błyszczały białka oczu.
— Nie przychodzę na niczyje miejsce — powoli wymawiał słowa. — Mm dwie godziny upłyną, będziemy się żegnać. Ale na ten czas musicie mnie przyjąć do załogi...
— Obywatelu kapitanie — zaczął Kos po chwili namysłu. — Myśmy widzieli was w Spandau i potem na moście przez Hawelę. Myśleliśmy, że może...
— Bierzcie się do uszczelniania — przerwał mu saper — a dwu pomoże mi nosić trotyl.
— Jo — zgłosił się Gustlik.
— Ja — dorzucił Tomasz.
Podchodząc do ciężarówki Jeleń wyprzedził oficera i wziął rozmach, żeby jednym uderzeniem otworzyć zamek tylnej burty. Kapitan przytrzymał go za rękę i pokazał biały napis na ciemnozielonych deskach: „Stukniesz – znikniesz”.
Nie wszystkim jednaka praca przypada na wojnie. Gdy jedne armie nacierają, inne tkwią nieruchomo na biernych odcinkach frontu. Nawet w tej samej kompanii może się zdarzyć, że podczas gdy jedni spływają potem, inni śpią albo wynajdują zajęcia, byle zabić nudę.
W zniszczonym, ale nie spalonym domu, w pokoju na pierwszym piętrze zajmowali stanowiska ogniowe Zubryk i Wichura. Podsunęli stół do ściany między oknami i siedząc na przyniesionych z kuchni taboretach, rżnęli w oko.
Chorąży wziął pierwszą kartę, przyjrzał się jej i zdecydował:
— Dwa kanistry.
Wziął drugą, ucieszył się i chytrze powiedział:
— Sobie.
Trzasnęła bliska seria, odbiła kawał muru od futryny, cisnęło tynkiem na stół. Wichura błyskawicznie dorzucił do swojej karty drugą i trzecią, prawie nie patrząc położył na stole.
— Dwadzieścia.
— Punkt mniej — skrzywił się Zubryk.
W powietrzu złapał winnego asa i zaczął grę stawiając z hazardem:
— Cztery.
Wziął kpiąco uśmiechniętego waleta, wyciągnął rękę po trzecią i zobaczywszy czerwienną dziesiątkę, zniechęcony rzucił je na stół.