Przygasł ogień, wyskoczył z wieży Jeleń.
— Wam dywizją dowodzić — nie bez złośliwości stwierdził pułkownik.
— Kiej nie dają.
Obaj roześmieli się i poszli na spotkanie powracającemu.
— Obywatelu pułkowniku, sierżant Kofc melduje powrót sześciu...
— Exitus — głośno wymówił pochylony nad rannym Zubryk.
— ...powrót pięciu żołnierzy z grupy szturmowej.
Pułkownik pochylił się nad poległym, patrzył chwilę w bladą twarz i okrył ją czapką.
— Dziękuję za męstwo — rzekł stając na baczność — choć wy nie utrzymaliście domu... — umilkł na chwilę i dodał: — a ja nie zdobyłem tego U–Bahnhof.
— Sposobem można zdobyć — powiedział Kos.
— Wiesz jakim?
— Chyba wiem. Dzięki niemu — Janek wskazał na leżącego nieruchomo Staśkę.
— Idziemy.
Odeszli obaj ku wielkiemu niezadowoleniu Marusi.
— Tak to jest, jak się kocha dowódcę — Saakaszwili podszedł bliżej do dziewczyny. — Mnie trzeba było. Czemu mnie nikt nie wybiera?
— Sam wybierz — Marusia prychnęła jak kotka.
Na malutkim podwórzowym trawniczku tuż pod murem Józef Szawełło saperką rozkopywał gruzłowatą, miejską ziemię. Wichura znalazł ułamany bagnet, wydrapał w kamiennym oblicowaniu krzyż i rył pod spodem duże drukowane litery. ST miał już gotowe, pracował nad A.
Stary Szawełło wrócił z Czereśniakiem, usadowił go na wywleczonej z wnętrza kanapie, krytej zielonym pluszem, sam kucnął obok i rozkazał:
— Graj politycznemu. Jemu by było przyjemnie.
Cicho zanuciła harmonia, a stary nie tyle śpiewał, ile mówił pod melodię, bardzo po prostu i zwyczajnie, jakby w rozmowie, a nie wiersz: Lata już trwa śmiertelny bój, o wspólną wolność sprawa...
Stanął za nimi Łażewski, zdjął czapkę, przyłączył się do żołnierskich godzinek. Wichura przestał skrobać po kamieniu, patrzył i słuchał:
Hasło i odzew twój i mój:
Stalingrad i Warszawa.
Przeciw nam obu tygrysie kly,
Ognia w tygrysa ja i ty,
Ognia ja i ty!
Tomasz chciał powiedzieć coś o tym, że w przeddzień końca wojny to ludzie nie powinni ginąć, ale przypomniał sobie, co mu Gustlik powiedział nad Odrą, i nie rzekł ni słowa, tylko grał dalej.
Dzień wstawał i wiadomo było, że nie wszyscy nocy doczekają, bo skoro miał być koniec wojny, to musieli jeszcze tę stację zdobyć, co ją Niemiec pod ziemią zbudował. Może jakby gdzie indziej byli, to można by przeczekać, ale tutaj, w Berlinie, nie da rady. Trzeba zdobyć.
60. Rachunek nieprawdopodobieństwa
Do piwnicy sztabowej świt sączył chłodne światło przez założone workami okna. Mroczno tu było i w pierwszej chwili można by sądzić, że prawie pusto. Dopiero kiedy wzrok przywykł, wyrysowywały się postacie oficerów i żołnierzy śpiących pod ławami, siedzących pod ścianami. Czuwał tylko dyżurny telefonista w kącie i ci dwaj pochyleni za stołem, w kręgu elektrycznego światła podłączonej do akumulatora żarówki. Pułkownik i sierżant patrzyli sobie w oczy, jak po wyczerpującej dyskusji czy może nawet sprzeczce. Milczeli.
Na stole leżał odręczny szkic Kosa: to, co widział z dachu budynku w rejonie stacji. Obok niewielka książka, wyjęta przez Staśkę z biblioteki w żółtym domu, i rozłożony, wklejony do niej plan linii berlińskiego metra.
Wreszcie pułkownik podsunął talerz z pokrajanym chlebem, nóż i otwartą puszkę konserwy.
— Jedz.
Podczas gdy sierżant smarował razowiec mieloną wieprzowiną, oficer powtarzał argumenty:
— Zgadza się twój szkic z góry i plan podziemnej sieci. Prawda też, że od strony zatopionego tunelu nie powinni mieć posterunków.
— Nie powinni — przytwierdził Janek, żując chleb.
— Zbijałem argumenty, żeby uzmysłowić sobie wszystkie za i przeciw.
A teraz koniec dyskusji — uciął pułkownik. — Pora na rozkazy.
Sierżant chciał wstać, ale dowódca pułku przytrzymał go wyciągniętą ręką za ramię.
— Jedz. W ciągu dnia dostanę nurka od saperów, sprawdzę, czy nie ma przeszkód pod wodą... Ryzyko duże, ale na jednej szali szansa zdobycia stacji i przerwania się do Reichstagu, a na drugiej — życie pięciu ludzi.
Kos przełknął kęs, dodał pospiesznie:
— I psa.
— Pancernych i psa — uśmiechnął się lekko pułkownik, kiwnął głową i dodał: — Całej załogi, która teraz otrzymuje ode mnie rozkaz: wycofać wóz z linii i spać. Sam będę budził.
Przez otwarte parterowe okno widać było wieżę „Rudego”, pokrytą siwoceglanym nalotem kurzu, spod którego ledwo prześwitywała zieleń. We framudze, z automatem na kolanach, siedział szeregowiec Józef Szawełło i pełnił wartę, podobnie jak przed niecałym miesiącem Czereśniak w Schwarzer Forst. Ciepłe powietrze śmierdziało kurzem i spalenizną.
W pokoju drzemał na fotelu Konstanty z drucianymi okularami na nosie.
Zbudziło go skrzypnięcie okna, więc wziął się za przyszywanie naderwanego galonu sierżanckiego do naramiennika. Za oknem grzmiała bitwa ogarniająca ogromne miasto, ale jej hałas nie przeszkadzał nikomu ze śpiących.
W poprzek małżeńskiego łoża leżeli Gustlik, Saakaszwili i Czereśniak.
Indywidualista Wichura ulokował się na zestawionych w rząd krzesłach, wymoszczonych pierzyną.
Marusia spała na kozetce. Palce lewej ręki wplątała we włosy Janka leżącego na dywanie z torbą pod głową. Szarik przytulił się do nóg swego pana.
W ruinach za oknem rozległ się gwizd. Ktoś zawadiacko wyświstywał melodię powstańczego marsza Mokotowa. Józek spuścił nogi z parapetu, obciągnął mundur i stanął na baczność w chwili, gdy Łażewski wchodził do pokoju.
— Pst — stary Szawełło położył palec na ustach. — Niech póki co oddychają.
— Wieczór blisko. Już po nich idą — odpowiedział podchorąży. — Lepiej, żeby mieli czas się obmyć i rozczmuchać.
Zmieniwszy ton, krzyknął ostrym, kapralskim głosem:
— Pobudka, pobudka, wstać!
Jeleń sięgnął za siebie i ledwo uchyliwszy powieki, cisnął butem.
Magneto odskoczył, złapał w locie.
— Ech i wojsko majowe!
— Kaj my to są? — spytał Gustlik siadając na łóżku.
— W Berlinie — odpowiedział służbiście Szawełło.
— Ten, co na spocznij wygrywo, lepszy przeca od tego, co na baczność przegrał. Prawda, Magneto?
Zbudzili się wszyscy, wstawali i przeciągali. Bolały mięśnie i kości po wczorajszej akcji, a Jeleń, włożywszy jeden but, gonił po pokoju Łażewskiego.
— Majowe wojsko, majowe! — pokrzykiwał podchorąży wywijając się zręcznie.
— Oddaj! — dopadł go wreszcie Gustlik, odebrał but i wkładając przytupnął o podłogę. — Chłopcy, przeca to dziś Pierwszy Maja. Cale święto my przespali.
— Z wodą krucho — narzekała Marusia idąc do sąsiedniego pokoju.
— Do beczki nanoszone! — zawołał za nią Józek.
— Jeszcze się pierwszy nie skończył. Zdążycie do północy poświętować — złośliwie przygadał Łażewski i zawołał: — Janek!
— Mhm — odpowiedział Kos prychając nad miską i zaczął wycierać twarz świeżym prześcieradłem.
— Wyślizgałeś mnie z akcji...
— Tylko załoga potrzebna. Po co ryzykować?
— Ale was za to los pokarał. Dostajecie szóstego do czołgu.
— Mogę miejsca ustąpić — wtrącił Wichura.
— Kogo dostajemy? — spytał Janek.
— Dowódcę.
— Na pierona nam? Swego momy! — krzyknął golący się Gustlik.
— Kakowo czorta? — zaklął Saakaszwili. — Nie potrzeba!
— Oficera pułkownik wam daje, kapitana. I to jeszcze ruskiego.
Zapadło na chwilę milczenie. Umyta i uczesana Marusia wróciła akurat do pokoju, niosąc parujący czajnik.
— Komu tiopleńkoj? — nalewała do miski i spytała spokojnie: — Ruski kapitan gorszy?
Konstanty Szawełło, siedzący najbliżej drzwi, zerwał się i podał komendę: