— Przez pierś... — powtórzył Łażewski marszcząc brwi.
Zadudnił silnik, pokazał się czołg. Stanął przed bramą zatrzymany skinieniem ręki generała. Trzasnęły włazy, pojawili się w nich Gustlik i Tomasz, a obok Saakaszwilego wyjrzał Franek Wichura.
Kos zeskoczył, podbiegł i stanął na baczność przed dowódcą, udając że nie dostrzega siedzącego przy nodze Szarika.
— Dziękuję za utrzymanie mostu — generał zwrócił się zarówno do załogi, jak i motocyklistów. — To było ostrze klina silnej grupy, która miała zadanie przedrzeć się z północy do stolicy Rzeszy. Wstrzymaliście czołowe oddziały kilka minut, które wystarczyły na manewr ogniem artylerii i lotnictwem, a potem na przerzucenie piechoty.
— Ku chwale ojczyzny — odpowiedział Kos w imieniu wszystkich.
— Zmęczeni jesteście?
— Nie — stuknął obcasami Łażewski.
— Czemu psa zostawiacie samego?
— Zrobił sobie legowisko z naszych czapek, więc miał wartę poza kolejką... — zaczął tłumaczyć Janek.
— Jeszcze wam przepadnie — przerwał generał otwierając mapnik.
— Obraził się, polazł gdzieś. Do czołgu! — polecił Kos wilczurowi.
— Sam mu kazałeś, żeby kombinował — w obronie psa stanął Gustlik.
Szarik nie usłuchał rozkazu i warknąwszy krótko pobiegł tam, skąd wylazł przed chwilą, w stronę rusztowania bramy.
— Jeśli nie jesteście zmęczeni — dowódca gestem zaprosił bliżej Kosa i Łażewskiego — to chciałbym, żebyście zaraz ruszyli do Berlina.
— Na defiladę! — nie wytrzymał Wichura. — Mówiłem przecież...
Pod groźnym spojrzeniem generała chciał się cofnąć i rąbnął głową w pancerz.
— Defilada nieprędko. Trwają ciężkie walki o zamknięcie pierścienia.
Tu Polacy, tu Rosjanie, tu Niemcy i znowu wojska radzieckie. Przekładaniec jak na Wielkanoc. W samym mieście walczą już nasi saperzy i artyleria.
Chodzi o dostarczenie rozkazu do rąk własnych dowódcy haubicznej brygady.
Samochód nie dojedzie, tam trzeba się przedzierać. Omijać, a jak się nie da, to odrzucić tego, kto drogę zastąpi.
W czołgu Saakaszwili trącił swego sąsiada w bok i nawiązując do tego, co obaj słyszeli, zakpił:
— Wichura, powiedz generałowi, że ci duszno. Ja tu Honoratkę posadzę.
Akurat... Żeby mi potem dzieci i wnuki wymawiały, że mogłem być w Berlinie i nie byłem.
Otwartą dłonią rąbnął się w czoło, żeby pokazać, jaki musiałby być głupi, gdyby teraz opuścił czołg. Trafił na guz i skrzywił się boleśnie.
Tymczasem Szarik przy targał to, co miał schowane pod rusztowaniem: dużą zieloną poduszkę z kanapy, bogato haftowaną w róże i motyle, obszytą podwójnym rzędem złotych frędzli. Skoczył przednimi łapami na pancerz, liznął Grigorija w rękę i zaskomlał. Mechanik wychylił się i wciągnął posłanie do wozu.
— Janek! — z wieży zawołał Gustlik, który się temu przyglądał. — Pies będzie miał miękko, ale jakbyś chciał przysnąć, to nie wiem, czy ci pozwoli...
53. Wino
Uderzenie grupy generała Steinera w prawe skrzydło 1 armii zostało sparowane w ciągu kilku godzin. Polskie plutony i kompanie atakowane siłami batalionów i pułków broniły się zawzięcie, wychodziły spod uderzenia krótkimi uskokami i otwierały ogień z następnej rubieży. Z kwadransa na kwadrans rosła siła obrony, wchodziły do akcji odwody pułkowe i dywizyjne, a jednocześnie od pierwszej chwili kolumny i rejony stanowisk wyjściowych wojsk hitlerowskich zostały zaatakowane z powietrza przez polski korpus lotniczy. Myśliwce, bombowce i szturmowce wykonały w tym dniu osiemset lotów bojowych. Armijne przeciwuderzenie napotkało załamanego psychicznie i osłabionego przeciwnika.
Po paru dniach bitwa została ostatecznie rozstrzygnięta na naszą korzyść, ale już po południu nasilił się szybki ruch na zachód, w stronę głównego frontu, na którym 1 armia, niszcząc węzły oporu i forsując wciąż nowe przeszkody wodne, spychała wroga na północny zachód od Berlina, w stronę szerokiej nizinnej doliny Haveli.
W szerokim strumieniu wojsk, między ciężarówkami wypełnionymi piechotą, działami różnych kalibrów i wielkimi pudłami pontonów na traktorowych przyczepach, sunął „Rudy”. Na lewym błotniku, trzymając się lufy, stał Wichura i wskazując przeszkody pomagał Saakaszwilemu w prowadzeniu wozu. Co pewien czas ochrzaniał sąsiadów w kolumnie, którzy usiłowali wyprzedzić czołg.
— Dokąd się pchasz, lebiego smętna? Chcesz kapcie pogubić?
Kos swoim zwyczajem siedział na wieży z nogami spuszczonymi do wewnątrz, popatrywał przed siebie i na mapę, żeby nie przegapić rozjazdu, a jednocześnie słuchał Jelenia.
— Godom, proszę i nic. Powiado, że nikaj nie pójdzie, a już najbardziej do Niemca — wyjaśniał plutonowy, odpychając na bok buty dowódcy i wznosząc głowę ku górze. — Nie dowieźliby my ją tak do tych haubic w Berlinie, a stamtąd jak będą po amunicję jechali...
— Gustlik... — Kos zaczął ostrzegawczo.
— Przecie chudzina dużo miejsca nie zajmie.
— Nie wiesz, czym są dla czołgu walki w mieście? Nie pamiętasz, jak dostaliśmy na Pradze? Chcesz jej życiem ryzykować?
— Nie — odpowiedział plutonowy.
Zasmucił się, lecz po namyśle dodał jeszcze:
— Wichura godoł, co na defilada jadymy... Kiejby my go odesłali, toby miejsce było.
— Kaemista potrzebny.
Znowu zamyślił się celowniczy na parę minut.
— Prowda — odpowiedział i zniknął we wnętrzu.
Skuliwszy się, przelazł pod armatą, przykląkł obok pustego siedzenia Wichury, za którym, na poduszce haftowanej w róże i motyle, złożyli pospołu swe strudzone głowy Honorata i Szarik.
— Panno Honorato...
— Do żadnego Kugla nie pójdę. Trzeba mnie było nie zabierać.
— Tam w Berlinie pierońsko niebezpiecznie.
— No właśnie. A tu dobrze, żelazo grube.
— Tu jeszcze gorzej. W takiej stalowej kiście... — chciał opowiedzieć, jak bywa w czołgu, zwłaszcza podczas walk w mieście, ale zrezygnował i zmieniwszy taktykę zaczął obiecywać: — Jeszcze mało wiela a wojna się skończy, zajadę po pannę Honoratę do Ritzen...
Chciał ją ująć za ramię, ale dziewczyna natychmiast w krzyk. Szarik, był zdania, że zawsze należy ujmować się za słabszym, warknął ostrzegawczo, zmuszając Jelenia do cofnięcia ręki. Jednocześnie czołg przyhamował, zabuczał sygnałem.
Celowniczy przewinął się z powrotem na swoje miejsce i obok kolan dowódcy wystawił głowę.
— Stało się co?
— Skręcamy na południe, do miasta.
Spoza czołgu wyskoczyły do przodu motocykle, zwiadowcy wstrzymali nadjeżdżające z przeciwnej strony puste ciężarówki. Po stratach w walce nad kanałem mieli już tylko po dwu ludzi w załogach i celowniczowie musieli wstawać od erkaemów, by kierować ruchem.
Zrobiła się mała przerwa i podchorąży Łażewski machnął ręką, że przejazd wolny. „Rudy” skręcił, zjechał z autostrady na wąską, choć asfaltowaną szosę, która obok niewielkiego jeziora wchodziła w las.
Z gruzów rozbitego domu, być może dawnej leśniczówki, wyskoczył zdziczały kot, przebiegł drogę przed czołgiem.
— Cholera! Psa darmo wozicie — zaklął Wichura odwracając głowę w stronę wieży. — Kot czarny, los marny.
— To wracaj, pieronie — doradził mu Gustlik. — Jo ci potem opowiem, jak w Berlinie było.
— Za daleko z powrotem iść — grymasił Franek. — Nogi bym ponacierał.
Gustlik zsunął się do wieży, przystanął i po chwili wahania zgiętym palcem zapukał w sztywnik wyczyszczonego do połysku buta.
— Janiczku.
— No.
— Nie wyklarowałbyś ty tej dziousze? Mosz tako mądra mowa.
— Nie ja ją na czołg podsadzałem. Gdyby każda dziewczyna...
— Janek! — groźnym głosem uprzedził Gustlik.
Kiwnął ręką, a kiedy sierżant się nachylił, chwycił go za mundur na piersiach.
— Każdo? Pierwszy raz proszę. Bo to będzie... bo panna Honoratka jest moja narzeczona.
— A wie o tym?
— Ona? Nie.
— To jej powiedz.
— Dobrze, powiem. Ale ostawisz ją?