Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Stal ugrzęzła w nawilgłej glebie, wrak osiadł na brzuchu, a gąsienice bezmyślnie mieszały błoto. Silnik zakrztusił się, chwycił, znowu się zadławił i wreszcie zgasł.

Zapadła ciężka cisza, jaka zwykle poprzedza burzę. Spod bezkształtnej kopy nadgniłej słomy wystawał tylko fragment gąsienicy i narożnik czołowego pancerza.

Powoli dźwignęła się jedna z osłon peryskopu mechanika i opadła jak powieka śmiertelnie rannego człowieka.

40. Sprengkominando

Wiatr południowo–zachodni rozwlekał dymy nad bombardowanym Berlinem, a górą coraz bardziej przeginał chmurę burzową, we wnętrzu której raz po raz zapalały się błyskawice. Kiedy w sieci radiowej, łączącej baterie obrony przeciwlotniczej, podawano niepokojącą wiadomość o rozbiciu czołgu na zachód od Ritzen, w słuchawkach potrzaskiwało już tęgo.

— Przerwali obronę na Starej Odrze? — pytali radiofoniści, osłaniając dłońmi mikrofony.

— Nie. Pojedynczy. Tak dostał pierwszą salwą, że mu kapelusz spadł — chwaliła się ciężka bateria kalibru 88 milimetrów. — Od nas widać.

— Co widać?

— Der Panzerturm, wieję tego czołgu...

Nikomu nie wpadło do głowy, by pójść śladami gąsienic i odszukać pudło podwozia, które jak oślepiony, śmiertelnie ranny zwierz przepełzło za pagórek i przywalone stogiem nadgniłej zeszłorocznej słomy ugrzęzło w zoranym polu.

Gwałtowne szkwały poczęły szarpać za sterczące na boki wiechcie, rwały je i rzucały w pole. Szły podmuchy coraz silniejsze, zdawać się mogło, że zdolne są dać sobie radę ze stalą, bo dźwignęła się osłona peryskopu mechanika i pozostała lekko uniesiona, jak powieka nad nie domkniętym okiem trupa.

Nadbiegł ostry, nierówny Wicher poprzedzający burzę, przyniósł ze sobą pierwsze grube krople, rozpryskał je o skiby, zgubił w słomie. Te, które znacząc ciemne plamy padły na metal, parowały szybko z rozgrzanego jeszcze pancerza.

Zeskoczyła w dół błyskawica, zagrzmiało i lunęło.

Potoki wody natychmiast wypełniły bruzdy, pracowicie poczęły zmywać ślady gąsienic. Błyskało i grzmiało coraz ostrzej i częściej, jakby przyroda pragnęła pokazać, że potrafi dorównać potędze artyleryjskiego przygotowania.

Światło błyskawic, przenikając do wnętrza czołgowego podwozia, wyrywało z mroku nieruchome postacie załogi. Grigorij nie przyszedł jeszcze do siebie po szarży — leżał na wznak rozrzuciwszy ramiona na boki, chwytał powietrze krótkimi gwałtownymi łykami, jakby z trudem odgryzał kęs po kęsie. Tomasz, wtulony w załom pancerza, lewą ręką przytrzymywał plecak, a w prawej, nie pamiętając nawet o tym, ściskał siekierkę. Gustlik kucnął tuż za plecami Janka, który siedział w fotelu mechanika i prowadził obserwację przedpola.

— Daleko do tego domu? — cicho spytał Jeleń.

— Blisko.

— A do lasu wiela?

— Dwieście metrów, po odkrytym.

— W deszcz może by przeskoczył.

— Z wieżyczki zobaczą.

— A jak żeśmy jechali, nie widzieli?

Czereśniak nasłuchiwał w milczeniu, lecz nie potrafił zapanować nad sobą i wtrącił nagle gwałtownym, nerwowym szeptem:

— Widzieli i przyjdą. Przyjdą i nas zapalą. Ja w tej trumnie nie zostanę.

— Siedź, co się boisz? — Gustlik położył mu ciężką dłoń na kolano. — Słoma po deszczu mokro...

— Czekajcie, cisza — przerwał im Kos, nasłuchiwał chwilę stłumionego warkotu, który się z trudem przebijał przez szelest i świst wiatru, a potem mocniej wtulił czoło w osłonę peryskopu.

Za rzedniejącymi już skośnymi smugami deszczu zobaczył kuchnię polową, ciągniętą przez nieduży stary traktor, wyjeżdżającą z lasu po prawej.

Na siodełku pod brezentową budką siedział żołnierz odziany w gumowy płaszcz z kapturem. Jechał w kierunku piętrowego budynku, jak baszta wmurowanego w wysoki mur, pozbawionego na parterze okien. Tylko pod samym dachem szkliły się mokro lufciki i sterczała wieżyczka koło komina.

Traktor przystanął u bramy, która jednak pozostała zamknięta. Dopiero kiedy żołnierz uderzył kołatką — raz, przerwa, i trzy szybkie — ktoś od wewnątrz uchylił niewielką okiennicę w ogrodzeniu, odsłaniając ciemny prostokąt. Ten, który przyjechał, z kuchnią, podał termos, odebrał pusty i po jednym wsunął trzy bochenki. Potem siadł na swoje miejsce pod brezentowym daszkiem i odjechał, trzęsąc się na wybojach gruntowej drogi.

— Przywieźli obiad do tamtego budynku — wyjaśnił Kos.

— Dużo? — spytał Gustlik, który ocalawszy od śmierci nie miałby nic przeciw temu, żeby coś przegryźć.

— Termos i trzy chleby.

— Sześć chłopów. Co tam może być?

— Nie wiem. Nawet kucharzowi nie otworzyli, tylko zapukał i podał przez okienko w murze.

— Jak to zaś jakiś Erfindungsplatz... Coby my się zaś znowu nie ostali za tych głupich od próbowanio.

— Masz rację. Trzeba pryskać — obrócił się i z troską patrzył na mechanika. — Grigorij... Grześ, dasz radę?

Gruzin w milczeniu skinął głową.

— Jo zrobię dziura — ofiarował się Jeleń. — Póki deszcz padze...

W ciasnocie obrócił z wolna swoje potężne ciało i począł ostrożnie rozsuwać słomę nad tylnym pancerzem czołgu, formować wąski tunel. Z początku szło opornie, potem trafił na luźniejsze warstwy i wreszcie poczuł deszcz na dłoniach, chłód wiatru na twarzy. Ramieniem zsunął hełmofon z czoła, przez słomianą pajęczynę patrzył uważnie na zalane wodą pole. Puste było, więc niczym borsuk z nory wypełznął na zewnątrz i obróciwszy głowę, cicho zawołał:

— Wylazujcie.

Pierwszy zręcznie jak wąż wypełznął Janek i obaj pomogli wyjść Saakaszwilemu, ciągnąc go za lewą rękę. Gruzin w prawej kurczowo ściskał szablę.

— Jedyna broń — szeptał usprawiedliwiająco.

Dłużyła się chwila przerwy.

— Warciej, pieronie.

Zamiast głowy Czereśniaka zobaczyli w słomianym tunelu jego wypchany plecak.

— Tfu! — Jeleń machnął ręką. — Śmierci się boi, a jeszcze bardziej, coby tego wora gdzie nie ostawił... Chłopa puklatego prędzej kula trafi.

— Nie — zapewnił Tomasz wyczesując palcami źdźbła z włosów. — Ja nie na plecach.

Przekradli się wszyscy czterej na drugą stronę stogu. Dalej było równe pole, na które z lewa patrzyły wąskie jak strzelnice okienka spod dachu białego domu, a z wieżyczki wartownik przy karabinie maszynowym.

— Był tam? — spytał Gustlik.

— Nie. Teraz wylazł.

— Żeby mu śpik wyskoczył!

Dreszcze potrząsały Jeleniem, może ze zdenerwowania, a może z chłodu, bo ciągle jeszcze padało gęsto i drelichowy mundur poczynał ciemnieć od wilgoci. Gruzin drżał z zimna i niecierpliwie poganiał:

— Ruszajmy. Ja mogę pierwszy...

Kos uważnie przepatrywał pole — jedyną szansę dawała głęboka bruzda biegnąca lekkim lukiem w stronę lasu. Trzeba było pod przykryciem stogu odskoczyć dwa metry w bok, zapaść w nią i w deszczowej wodzie, w rzadkim błocku pełznąć nie unosząc głowy.

— Zaciągnijcie, chłopaki, hełmofony, żeby wody do uszu nie nalać — mruknął przyginając się, by dać susa.

Za Kosem z największym wysiłkiem ruszył Grigorij, któremu dodatkowo przeszkadzała szabla.

— Dej ten scyzoryk — przytrzymał go Gustlik, odczekał i niczym szarak zapadł w bruzdę.

Ulewa natychmiast zachlapała błotem twarze i grzebieniaste hełmy, upodobniła głowy do brył gliny, które nie wiedzieć czemu toczą się z wolna po polu.

Ostatni pełznął Tomasz, co trzy, cztery metry przylegał na chwilę i wybierając linkę, holował przez błoto swój plecak.

Nie zauważeni przez nikogo wczołgali się między pierwsze drzewa, potem kluczyli wśród pni, wypatrując, gdzie obfitsze poszycie. Wreszcie Janek odkrył leśną kotlinkę porośniętą leszczyną i olszą, których krzaki zdążyły się okryć sporymi już liśćmi. Zasiedli w największej gęstwie, okryci brezentem wyszabrowanym z podziemnej fabryki. Utytłani po oczy w błocie, przytulili się do siebie jak wilczki w legowisku.

— Dobrze, żeś tego wora nie ciepnął — dzwoniąc zębami pochwalił Gustlik. — Pod celtą na głowa nie kapie.

117
{"b":"759768","o":1}