Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Przypomniał sobie, co starzy żołnierze mówią, że jak kto ma zginąć, to raz jeszcze całe swoje życie widzi, jakby na jakim filmie. Przypomniał to sobie akurat teraz i na chwilę zamknął oczy, by sprawdzić, jak to jest, gdy gaśnie słońce. Słońce świeciło przez powieki, trzymało swoje ciepłe dłonie na jego twarzy. I wtenczas właśnie przyszedł strach, ścisnął lodowatymi palcami gardło, uderzył w dołek przerywając oddech.

Nim cokolwiek zdążył pomyśleć, spostrzegł, że zsuwa się w dół ze skarpy. Postanowił szybko, że za kanałem na nasypie przylegnie i będzie most ostrzeliwał. Stamtąd do swoich bliżej i wróg bokami nie obejdzie. Tak sam siebie w myśli przekonywał biegnąc dnem rowu, a jednocześnie już wiedział, że i tam nóg nie potrafi zatrzymać.

Mijając czarną limuzynę, spuścił oczy, żeby na swój zegar słoneczny nie patrzeć. Koło drzwiczek coś w piachu mignęło czerwono. Rozpęd odsądził go jeszcze z dziesięć metrów, nim zmusił nogi do zatrzymania, a potem do powrotu. Chwycił to czerwone łapczywie, z piachem, podniósł do twarzy, by lepiej zobaczyć, bo mgłę miał w oczach. Tak, to była wstążka. Wstążka z warkocza Honoraty. Musiała zgubić, nim ją posłał po pomoc, obiecując wstrzymywać wroga.

Lęk w piersiach krzyczał, że po co zawrócił i czemu stoi, kiedy droga każda sekunda, a Gustlik stał i patrzył na wstążkę. Widział ją teraz zupełnie wyraźnie: z warkocza wstążka, czerwona. Nie wiedzieć czemu wspomniał, jak matka na świętej Katarzyny, trzydziestego kwietnia, szyła zawsze z takiej wstążki rozetki. Dla ojca i jego kolegów. I jeszcze pomyślał, że jakby taka wstążka szeroka i druga biała, to flagę można by uszyć. Potem owinął śliski jedwab na palcach, schował do kieszeni na piersi i zapiąwszy na guzik, przyklepał.

Znowu miał dużo czasu, więc zawróciwszy Wspiął się na skarpę. Zaczął w ścianach okopów wycinać saperką niewielkie nisze i układał w nich równo granaty. Poręczniej potem brać niż z torby.

Przedpole wciąż jeszcze było puste. Lotnictwo ciągle bombardowało i szturmowało las nie dalej niż dwa, trzy kilometry od kanału. Przysiadł i długą chwilę ostrzył na kamieniu boczną krawędź łopatki. Metal zgrzytał jak kosa pod osełką, nawet pobrzękiwał podobnie i jaśniał formując ostrze. Gustlik popróbował go wreszcie na brzuścu dużego palca. Przy starciu wręcz saperka rzecz niegłupia. Każdy piechur, który walczył w okopach, wie o tym i taką bronią nie pogardzi.

Cały czas to z lewej, to z prawej postukiwały rzadkie i dość dalekie serie skierowane do nikąd, a teraz nagle ucichły. Jeleń rzucił okiem na cień chorągiewki i rysę — upływające minuty rozwarły kąt między nimi na szerokość trzech palców — a potem ostrożnie wyjrzał z okopu.

Nic jeszcze nie było widać, lecz w lesie zawarczał silnik i zgasł. Ktoś krzyknął. Znowu warkot.

Spomiędzy drzew wysypała się milcząca szeroka tyraliera. Sunęła szybko, ale nie biegła. Za nią druga w odległości kilkunastu metrów.

Grenadierzy szli na wprost Jelenia, szli z lewej i z prawej, szerokim frontem w stronę kanału. Z każdą sekundą stawali się coraz zieleńsi, wyżsi i bliżsi.

— Trza było, Gustliczku, uciekać zawczasu — zamruczał pod nosem sam do siebie. — Cosik mi się widzi, że Honorata na darmo jajecznicę smażyła.

Zapiął się i obciągnął mundur, poprawił kołnierzyk, cofnął zamek pepeszy i nabrawszy powietrza w płuca, krzyknął nagle na cały głos:

— Kompanie, halt!

Zawahali się najbliżsi w tyralierze. Dwu czy trzech przystanęło i wówczas właśnie Jeleń otworzył ogień. Krótkimi mierzonymi seriami skosił dwu czy trzech, a paru bliższych położył.

Reszta tyraliery jeszcze jednak nie stanęła. Przeciwnie, zaczęli biec z krzykiem, zaginając oba skrzydła.

Jednocześnie od strony lasu zastękały moździerze. Salwa min położyła się na przedpolu, jeden z granatów wybuchnął na skarpie. Strzelcy wypatrzyli kierunek i kule gęsto zaświstały nad Gustlikowym okopem.

Cisnął Jeleń trzy granaty, zgiął się i wielkimi susami przebiegł na drugie stanowisko.

Wystarczyło tych paru chwil, by Niemcy podeszli na odległość szturmową. Jednocześnie z pierwszą serią Gustlika rzucili granaty i ruszyli do ataku.

Odpowiedział im dwoma ostatnimi obronnymi, które przygotował w szańczyku. Wstrzymał wstających gradem z automatu i nagle zamek znieruchomiał. Gwałtownie odciągnięty, klasnął po raz drugi. Jeleń sprawdził magazynek — nie było już ani jednego naboju. Odstawił pepeszę i mocno ująwszy za trzonek saperkę, przysiadł na piasku. Kiedy pierwszy biegnący pojawił się na tle nieba, ciął go ostrzem w kolano i tamten zrolował po stoku na dno rowu. Dostrzegł to jego sąsiad w tyralierze. Obrócił się w kierunku okopu i nadbiegał, strzelając z biodra. Kule coraz niżej dziobały torfiastą ścianę. Grudki ziemi pryskały na boki. Jeleń przymknął oczy i osłonił głowę łopatką.

52. Odsiecz

Na terenie byłego obozu w Kreuzburgu po ogłoszeniu alarmu bojowego zaczęła się pospieszna krzątanina. Sanitarki zajeżdżały w możliwie bezpieczne miejsca, zwiadowcy ustawili parę erkaemów na piętrze fabryki, ściągnięto z powrotem kozły omotane drutem kolczastym, pozostawiając w bramie wąską i krętą ścieżkę wjazdową.

Trwało to wszystko nie więcej niż kwadrans. Potem zapadła spokojna rozsłoneczniona cisza i w miarę upływu czasu zaczęło się nawet robić nudno.

Ogień artyleryjski na wschodzie osłabł i jakby stanął w miejscu, nie przesuwał się dalej na południe. Wyglądało na to, że ów klin niemiecki, o którym była mowa w rozkazie generała, napotkał twardsze od siebie tworzywo, przytępił się i utknął.

Wszyscy uspokajali się stopniowo, zaczynali pogwarki z sąsiadami.

Komu zimą chłód kości przemroził, to obracał się teraz ku słońcu, rozpinał mundur i piersi ciepłym promieniom podstawiał.

„Rudy” czuwał w narożniku obozu, między murami spotykającymi się pod kątem prostym. Załoga specjalnie rozkruszyła beton od góry, by ponad nim można było swobodnie manewrować armatą. Na wieży, z nogami spuszczonymi do wnętrza czołgu siedział Janek z lornetką, przepatrywał okolicę. Coraz mniej niepokoiła go obrona obozu, coraz bardziej losy Gustlika i Łażewskiego, którzy tam właśnie pojechali, gdzie wdarł się przeciwnik.

— Coś długo plutonowego nie widać — zagadywał wychylony z włazu Tomasz po raz już chyba trzeci.

Na dole obok czołgu Wichura i Saakaszwili oskrzydlali piękną lekarkę, nie troszcząc się o nic innego.

— Panna chorąży może nie uwierzy, ale nasz czołg w całej armii najsławniejszy — opowiadał Franek.

— Nasz czołg — poprawił Grigorij.

— Nasz — przytwierdził kapral. — Właśnie ten obóz wyzwoliła w zasadzie nasza załoga.

— Nasza.

— No właśnie mówię, że nasza.

Saakaszwili, któremu trudno byłoby przegadać Wichurę, i to jeszcze po polsku, odepchnął go po prostu na bok.

— Oczy masz jak gwiazdy w letnią noc, wargi jak owoc kizyłu — ruszył do szturmu Gruzin.

— Nie piliśmy bruderszaftu — lekarka udawała, że się gniewa.

— Jak chcesz, możemy wypić. Bruderszaft niedobre słowo, bo my nie bracia. Gruzini mówią wachtanguri.

Grześ uniósł w zapale rękę ku górze, a Tomasz, wychylony z wieży, wstawił mu szklankę w dłoń i już nalewał drugą.

Dziewczyna śmiała się rozbrojona.

— Zaraz sobie przyniosę — rzekł Wichura.

— Nie leź do czołgu — ostrzegł go Grigorij.

— Czemu?

— Bo duszno.

Roześmiali się wszyscy, choć szofer dość kwaśno, a lekarka niezupełnie świadoma, o co chodzi.

— Tak miłej załogi jeszcze nie spotkałam — mówiła patrząc na Janka.

— Co my mamy pić? — zwróciła się do Gruzina nie spuszczając oczu z Kosa.

— Hiszpańskie wino zdobyczne — wtrącił Wichura.

— Wachtanguri! — rzekł Grigorij.

— Z całą załogą?

— Naturalnie — odpowiedział Janek. — Tylko Szarika brak.

— Kogo?

— Szarika, psa mamy. Ale jak go zdjąłem z posterunku, to poszedł gdzieś i nie wraca.

159
{"b":"759768","o":1}