Zieleniał przyjaźnie i wesoło najrozmaitszymi żółtościami. Nikt stamtąd nie nadchodził, nawet ruchu żadnego nie było widać. Załomotał dzięcioł i ostrym chichotem zawołał na samiczkę. Być może Niemcy straciwszy dowódcę cofnęli się albo poszli dalej na południe.
Właśnie od południowej strony wiatr przygnał warkot. Nasypem po drugiej stronie kanału nadjeżdżał motocykl. Ani chybi podchorąży na nim, bo sypie po ścieżce osiemdziesiątką z hakiem. Tylko gdzie Honoratka, która już powinna była dobiec do mostu?
Huknął przy budce granat. Motocyklista dał gazu i zjechał w dół z nasypu. Padł strzał z pistoletu, potem seria, znowu strzał pojedynczy.
Jeleniowi zrobiło się nagle gorąco. Rękawem otarł czoło i zauważywszy, że wciąż jeszcze siedzi w mundurze dostojnika hitlerowskiej partii, zerwał z siebie tabaczkową kurtkę, cisnął na dno rowu.
— Wolałbych prawa ręka stracić... — mruknął bezradnie.
Z krawędzi lasu odezwał się niemiecki karabin maszynowy. Kule smugowe wskazały cel, do którego strzelał: motocykl forsujący podjazd za mostem i wysoki nasyp. Bez lornetki Jeleń zobaczył na nim jaskrawą plamę spódnicy, a nawet mu się zdało, że i warkocze rozwiane pędem.
Nim seria smugowa dobiegła końca, Gustlik już klęczał z kolbą pepeszy przy ramieniu, chwycił błyski na muszkę i nacisnął spust. Wbił garść pocisków w leszczynową zieleń, tuż potem drugą o metr w prawo, bo jeśli tamten odchylił głowę od maszynki, to powinien teraz dostać. Z lewej zamajaczyło coś, zakołysały się gałązki, więc pociągnął przez nie gwałtowną kośbą. Automat bił równo, gniewnie, drgał mu w dłoniach jak żywa istota i Jeleń pomyślał z wdzięcznością, że we dwóch — on i pistolet maszynowy — dali radę faszystowskiej maszynce: udławiła się po pierwszej przymiarce, nie dosięgła podchorążego i Honoraty.
Odwróciwszy na sekundę głowę zobaczył niknący błysk czerwieni i aż dłonią po kolanie trzepnął z radości, że zdążyli skryć się przed ogniem.
Zaraz potem spoważniał. Ten emge sprowokował go do otwarcia ognia, do zdradzenia stanowiska. Zniknęła ostatnia szansa, że uda się spokojnie doczekać podejścia naszych. A póki nie nadjadą, plutonowy Jeleń odpowiada za powstrzymanie przeciwnika i obronę mostu.
Wsparty plecami o stromą ścianę leja, patrzył sekundę jeszcze na obłok kurzu wiszący nad nasypem w tym miejscu, w którym zniknął motocykl podchorążego. Górą szły spóźnione, lecz coraz gęstsze serie broni maszynowej. Jeleń zsunął się na dno wykopu, odłamał generalską chorągiewkę z błotnika i wbił ją w postrzelany dach. Potem strzępiastym odłamkiem nakreślił wzdłuż cienia rysę.
Energicznym szarpnięciem otworzył dziurawy bagażnik. Sporo tu było różnych przedmiotów, ale Gustlikowi przydał się tylko jeden — saperska łopatka. Zebrał do brezentowej torby resztę granatów, które zsypały się z siedzenia, poprawił koszyk z porcelaną. Gruchotało w nim na dnie, ale nie bardzo. Gdyby udało się resztę ocalić, miałaby jeszcze Honoratka na czym od święta podać.
Umilkły serie karabinu maszynowego, ktoś krzyknął niezrozumiałą z tej odległości komendę. Warknął szmajser. Jeleń nasłuchiwał niespokojnie, potem splunąwszy w garść wziął saperkę, wspiął się po zboczu wykopu i wyjrzał ostrożnie przez krawędź.
Wyjrzał w samą porę, bo po łące, nie kryjąc się wcale, nadchodziła grupka grenadierów. Na wszelki wypadek postrzeliwali, rozsiewali kule przed siebie, nie wierząc jednak, że pojedynczy fizylier, który przed chwilą dał parę serii do erkaemu, odważy się stawić opór.
Gustlik oceniwszy, że odległość jest jeszcze zbyt wielka, podpuszczał ich bliżej. Przy stosunku sił jeden do dziesięciu zaskoczenie mogło mu pomóc bardziej niż wystrzelone w powietrze pociski. Ogień, który nie razi, ośmiela przeciwnika, przypomniał sobie z regulaminu walki. Postanowił nacisnąć spust dopiero wówczas, kiedy wyraźnie zobaczy swastykę w szponach orła na piersi najbliższego. Zdawało mu się, że tamci idą coraz wolniej. Poczuł lęk, że może go spostrzegli, ale to było tylko złudzenie.
Kiedy warknęła pepesza i prawie spod nóg wytrysnęły gęste serie, zaskoczenie sparaliżowało im mięśnie. Nim się rzucili na ziemię, paru wypuściło broń z ręki. Reszta ukrytych, w trawie, otworzyła ogień w to miejsce, z którego padły strzały.
Jeleń skorzystawszy z chwili zwłoki odbiegł kilka metrów w prawo, przymościł się za kępą zeschniętych traw zeszłorocznych. Widział stąd hełm i ramiona najbliższego, lecz nie dał się skusić łatwym łupem, czekał. Dopiero gdy przynagleni komendą zerwali się do biegu, dostali ogień z flanki, który powstrzymał ich po raz drugi.
Gustlik znowu odskoczył w bok, tym razem w lewo, i szerokimi zamachami ramienia cisnął cztery granaty. Ciemne jaja płaskimi łukami poleciały na rekordową odległość, wybuchły jedno po drugim, skłaniając resztę pokaleczonej drużyny do odwrotu.
Patrzył, jak zostawiwszy poległych wycofują się skokami od kępy do kępy. Otarł pot z czoła i spojrzał na dach samochodu — niestety, kąt między rysą a cieniem był jeszcze bardzo niewielki. W boju kule lecą szybciej od sekund. Rozpiął mundur, sięgnął po saperkę i wziął się do przygotowywania okopów.
W silnych, nawykłych do pracy rękach mała łopatka potrafi dokonać wielkich rzeczy. Ostra stal cięła ziemię równymi płatami. Odrzucał ją za siebie w głąb rowu, a nie na przedpole, by przeciwnik nie spostrzegł tych spiesznych prac inżynieryjnych. Skarpa dobrze osłaniała przed obserwacją.
Skończył jedną wnękę, przymierzył się i zaraz zaczął drugą kilka metrów dalej. Wiedział, że dłużej niż pół minuty nie dadzą mu strzelać z jednego stanowiska, że skoncentrują ogień paru kaemów albo i z moździerza trzepną.
Po tej drugiej przysiadł, żeby odpocząć i wyrównać oddech, bo gdyby tak teraz do strzelania przyszło, trudno by muszkę uspokoić. Sekundę lub dwie zastanawiał się, dokąd zdążył dojechać Łażewski, jak prędko może być z powrotem z posiłkami i czy pod dobrą opieką Honoratę zostawi. Potem jednak myśli same wróciły na pole boju. Jeśli chciał wieczora doczekać, musiał skoncentrować wszystkie siły mięśni i mózgu na tym rowie przeciwczołgowym, przewidzieć, co zrobi przeciwnik, i umieć go czymś zaskoczyć. Czym, tego jeszcze nie wiedział. W każdym razie nie potęgą ognia, gdyż dysponował jedną zaledwie lufą...
Nawet paru dobrych żołnierzy, zająwszy mądrze wybrane stanowiska, może zmusić wielokrotnie silniejszego przeciwnika do zwolnienia marszu.
Gdy czołowy patrol trafia w ogień i zostaje odrzucony, ubezpieczenie musi się rozwinąć, zaatakować... Zanim dowódca zorientuje się w sytuacji, ustali kierunki i wyda rozkazy, upłynie zawsze trochę czasu.
Teraz już nie tylko w Kreuzburgu, ale i w sztabie armii wiedzą, co się święci, i czasu nie tracąc rzucili do ataku najszybsze, bo powietrzne pułki.
Coraz gęściej nad lasem. Już nie tylko iliuszyny wbijają atakujących w ziemię, lecz i myśliwce szturmują i na górnym piętrze pojawiły się dwusilnikowe peszki. Właśnie eskadra ostronosa załamała lot i prawie pionowo nurkuje w narastającym wyciu i gwiździe. Zwolniły bomby, sekundę szły równo z nimi, a potem ostrymi łukami wyskoczyły ku górze. Drgnęła ziemia od ciosu, osypały się grudki rdzawej gliny ze ścian Gustlikowego okopu.
Czas potrzebny Niemcom na przygotowanie ataku na most już minął.
Przestrzeń między lasem a rowem jest jeszcze pusta, lecz jeśli lotnictwo nie skłoniło ich do odwrotu, to w każdej chwili może się pojawić tyraliera i wówczas przyjdzie koniec. Gustlik popatrzył w lewo i w prawo, spojrzał na pusty nasyp za kanałem. Nigdzie nikogo.
Był sam. Gdy ruszy tyraliera, może otworzyć ogień, skosić dwu czy pięciu, ale jej nie powstrzyma. Wygra jeszcze trzydzieści sekund, w najlepszym przypadku — minutę i to już będzie koniec. Koniec wszystkiego — przyjaźni z Jankiem, Grzesiem i Tomaszem, uczucia do Honoraty, którego jeszcze nie nazwał, nadziei na powrót do domu i powitania obojga stęsknionych rodziców.
Jak na kolorowym filmie zwidziały mu się beskidzkie góry: wilgotny cień nad potokami, błękit podparty czarnymi kolumnami świerków, łąki pochylone ku słońcu i barwnymi wyszywankami kwiatów pokryte, usypiska starych kolib zbójnickich wybielone mrozami i skwarem jak kości, pod którymi ponoć skarby leżą strzeżone przez jaszczurki.