Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kos równym obrotem obu pokręteł przesunął celownik, ulokował go pośrodku sylwetki okrętu tuż ponad pokładem, wcisnął spust. Nie mógł się zorientować, czy trafił, bo jednocześnie dały ognia sąsiednie wozy. Wokół okrętu zaroiło się od wytrysków, na pokładzie skłębił się dym. Niszczyciel dał jeszcze jedną salwę, ruszył z miejsca kładąc za sobą gęsty obłok dymu. Potem wykonał skręt i skrył się za tą zasłoną.

Janek przeniósł lufę na jedną z barek, posłał w nią trzy odłamkowe granaty. Z nadbudówki hałasował nerwowo karabin maszynowy. Płaskie, blaszane pudło pochyliło się na bok, zaczęło tonąć. Ostatnie chwile barki widział już tylko przez mgłę nasuwającego się dymu z postawionej przez niszczyciela zasłony.

Znowu zrobiło się cicho i Kos kazał wyłączyć silnik. Popatrzył na sąsiednie wozy, które stały u brzegu nierówną tyralierą. Nikt nie otwierał włazów, więc i załoga „Rudego” pozostawała w czołgu, czekając na rozkaz czy sygnał.

Pierwszy odezwał się West.

— W tym miejscu, dziewiętnastego września trzydziestego dziewiątego roku, hitlerowcy zdławili ostatni punkt oporu na wybrzeżu, oddział czerwonych kosynierów.

— A jo żech myśloł, że Westerplatte najdłużej — powiedział Jeleń.

— Nie, Westerplatte broniło się siedem dni.

— Jak wiadomo, jeśli się stamtąd nikt nie uratowoł? — zaprzeczył Gustlik. — Nom na Pradze nawet taki wierszyk mówili, że „czwórkami do nieba szli żołnierze z Westerplatte”.

— Jeśliby liczyć na czwórki — odpowiedział spokojnie West — zabitych zebrałoby się tylko cztery i to niepełne. Na Westerplatte poległo piętnastu ludzi z załogi liczącej stu osiemdziesięciu dwóch żołnierzy.

Janek poczuł niechęć do tego człowieka, który tak spokojnie mówi o bohaterskiej załodze. Tam walczył jego ojciec. Nie odpowiedział jednak nic i postanowił, że porozmawia z nim jeszcze na ten temat.

Nagle obok czołgu wszczął się ruch. Fizylierzy powyłazili z okopów, krzyczeli i wznosząc pepesze do góry pruli długimi seriami w niebo.

Janek uchylił właz i przekrzykując łoskot spytał najbliższego:

— Czemu strzelacie?

— Bo koniec, panie poruczniku — żołnierz wziął go za oficera. — Oksywie zdobyte, Hitler kaputt — roześmiał się i znowu pociągnął za spust.

Rozśmieszył Janka swoją miną i okrzykami, obudził w nim nagłą radość.

Kos poczuł się znowu szenastoletnim chłopcem. Zlazł szybko z wieży i uniósł lufę ku górze, począł przyciskać spust karabinu maszynowego lekkimi, łagodnymi ruchami radiotelegrafisty, pracującego kluczem Morse’a.

— Tta–ta–tata, tata–tata–tata, ta–ta–ta.

Skończywszy tę przerywaną serię, posmutniał nagle — Wasyl już tego nie mógł usłyszeć.

— Z wozu!

— Co to? — spytał West swego sąsiada.

— To strzelanie? — Saakaszwili nie był pewny, o co chodzi. — Zabawa taka. On przecież był radiotelegrafistą, zanim dowódcą czołgu został. Taki ma zwyczaj, strzela swoje nazwisko.

— Jakie nazwisko? — West przytrzymał mechanika za rękaw.

— Alfabetem Morse’a, że niby dwa razem to kreska, a jeden to kropka.

On się nazywa Kos, po prostu Kos.

Grześ otworzył właz, światło padło na twarz tamtego i mechanik się przestraszył.

— Mdło wam? Tu macie termos, wypijcie trochę. To się zdarza, kto w czołgu niezwyczajny...

Wyskoczył przez otwarty właz na ziemię, a za nim dał susa uradowany Szarik. Saakaszwili zajrzał z powrotem do wnętrza i powiedział:

— Lepiej wyjść ze środka, powietrze wam dobrze zrobi.

West pokręcił głową, nie ruszał się z miejsca. Mechanik zniżając głos powiedział do Janka i Gustlika stojących obok:

— Chłopaki, ten porucznik to chyba chory, czy jak? Siedzi tam i ma łzy na policzkach.

Kos podszedł, żeby zobaczyć, ale nowy czwarty, niezgrabnie, nogami naprzód, wychodził już z czołgu.

Wreszcie stanął na ziemi i Janek po raz pierwszy zobaczył jego twarz przy świetle. Partyzant miał czoło i policzki wysmarowane oliwą, pokryte kurzem, lecz mimo to chłopcu mocniej uderzyło serce, bo wydał mu się do kogoś podobny. Tak jakby słyszał echo, ale nie mógł zrozumieć słów. Spuścił oczy i zmarszczył brwi, starając się przypomnieć. By pokryć zmieszanie, spytał:

— Pan tu był niedaleko, więc może jacyś ludzie z Gdańska... Chciałbym zapytać, czy pan nie zna porucznika Stanisława Kosa.

Tamten milczał chwilę, po czym szepnął tylko dwa słowa:

— Janek, synku.

Nie objęli się, nie podali rąk. Stali o krok jeden od drugiego, patrzyli sobie w twarze.

Saakaszwili zrozumiał, zdumiał się i powiedział:

— O, cholera jasna!

Jeleń zaczynał pojmować, nachylił się do mechanika, szepnął:

— Ty, posłuchaj, czy to...

Grześ kiwnął głową, pociągnął go za rękaw i odeszli na drugą stronę czołgu.

Ojciec i syn starali się odnaleźć siebie poprzez zapisane na twarzach pięć lat rozłąki. Potem ujęli się za ręce, siedli obaj na czołowym pancerzu czołgu.

Janek swą grzebieniastą głowę w hełmofonie oparł o ramię ojca, widział ostry cień lufy leżący na ziemi, wiosenną jasnozieloną trawę. Szarik przysiadł obok, patrzył bacznie na obu, postawiwszy szpiczaste, wystrzępione ucho.

Dalej przed nimi była zatoka, z której wiatr zganiał resztki dymnej zasłony. W prawo rysowały się pokaleczone, najeżone sterczącymi masztami zatopionych statków, baseny gdyńskiego portu. Nie były już martwe. Nad paroma budynkami powiewały biało-czerwone flagi, po wodzie wolniutko przesuwała się motorówka, wyrzucając w górę pykanie silnika, jak stukot dziecinnej zabawki.

Obok czołgiści i fizylierzy hałasowali dalej, pokrzykiwali, ktoś niedaleko tłumaczył komuś drugiemu:

— Chłopie, to koniec. Ja ci powiadam, że za parę dni i w Berlinie już skończą.

Oni obaj wiedzieli jednak, że koniec wojny to właśnie dopiero początek.

Saakaszwili postukiwał w gąsienicę, sprawdzając, czy traki nie popękały.

Jeleń krótkim łomem złupywał błoto.

— Musimy mieć dużo czasu — powiedział Janek. — Chcę wiedzieć od początku wszystko, jak było.

— I ty mi opowiesz — powiedział ojciec. — A teraz, obywatelu dowódco, chodźmy, bo załoga do roboty się wzięła i nie wypada, żebyśmy próżnowali.

— Dobra. A jak ci będę opowiadał, to zacznę od tego — Janek z kieszeni munduru wydobył duże, mechate ucho.

— A to co znowu? Czyje?

— Tygrysie.

Szarik zaszczekał, świadcząc, że to prawda, że cały świat — świat psa Szarika, Janka i wielu innych rzeczy — zaczyna się od ryku tygrysa.

24. Zaręczyny

Od południa, ze strony lotniska w Pruszczu nadciągnęła dziewiątka szturmowców. Ostatni ledwo wszedł po starcie na swe miejsce w szyku, gdy pierwszy poczynał już kłaść się na skrzydło, by zatoczyć krąg bojowy. Wszystko to działo się trzysta metrów nad trójkątnym placem Targu Drzewnego i ryk silników zwielokrotniony echem, odbity od murów wypełnił szczelnie pokój. West przerwał w pół zdania, bo i tak własnych słów nie słyszał, a generał, na znak, że się nie zgadza, trzepnął dłonią po stole, aż kałamarz podskoczył. Potem obrócił się na krześle w stronę okna i przez wielką pałacową framugę, pozbawioną nie tylko szyb, lecz i okiennej ramy, patrzył na brunatne, pofałdowane usypisko ceglanego gruzu, z którego, niczym zardzewiałe wraki zatopionych na płyciźnie okrętów, sterczały okopcone pożarem ściany. Ciepły wiatr rozwlekał siwe dymki nad rurami sterczącymi z piwnic, w których mieszkali już ludzie. Na horyzoncie przeświecała słonecznym srebrem Zatoka Gdańska.

Zamaskowany rykiem iliuszynów niepostrzeżenie nadleciał od morza ciężki pocisk, błysnęła eksplozja. Za kanałem Raduni zachwiała się czteropiętrowa ściana, wybrzuszyła, przełamała wpół i runęła w obłoku kurzu.

Zamykający szturmowiec błysnął jasnobłękitnym podbrzuszem, przeczesał niebo grzebieniem rakiet naczepionych pod skrzydłami, z gwizdem dał nura tuż pod same fale, kryjąc się w blasku przed celowniczymi okrętowych pelotek.

61
{"b":"759768","o":1}