— Jasne — usłyszał w słuchawkach.
Niemieckie czołgi z piechotą zbliżały się ciągle. Nie mógł już ich pomieścić wszystkich razem w polu widzenia. Skierował wzrok na wóz prawoskrzydłowy, najbardziej wysunięty do przodu. Czekał chwili, kiedy dojdzie do drogi. Czołg zwolnił nieco przed rowem, wjechał weń pochylając się naprzód i zwiększywszy obroty silnika poczynał wypełzać, zadzierając łeb wysoko ku górze. Generał chwycił telefoniczną słuchawkę:
— Kaemy, ognia!
Nim jeszcze tamci zdążyli powtórzyć komendę, rzucił przez radio:
— Grab, wysuń wieżę i rąb, jak potrafisz.
Z ostatnim słowem dobiegło na punkt dowodzenia niskie dudnienie ciężkich serii, wyrzucanych gwałtownie przez dziewięć luf. Po polu szły kręte wstążki kurzu, jak chlaśnięcia biczy. Piechota niemiecka przypadła do ziemi.
Czołgi dostrzegły cel, pierwszy przystanął, błysnął ogniem, potem ruszył pod osłoną wystrzałów dwu pozostałych.
Jeśli „Rudy” się spóźni o trzydzieści sekund... — pomyślał generał.
W tej samej chwili, w miejscu gdzie droga wychodziła z wąwozu, tuż ponad ziemią dostrzegł błysk i najbliższy czołg stanął w płomieniach. Teraz dopiero dowódca wypatrzył wieżę — ciemny, obły kształt ledwo uniesiony nad pole. Załoga nie próżnowała. Raz po raz z lufy tryskał ogień i już drugi wóz wysnuł za sobą kitę dymu, zwiększył szybkość, jakby chciał od niej uciec, zwolnił i nagle wszedłszy w zakręt począł zataczać koła, dymiąc coraz mocniej. Widocznie silnik pracował, a ranny lub zabity kierowca zwalił się na bok, unieruchomił prawą dźwignię.
Trzeci niemiecki czołg obrócił wieżę, odpowiedział ogniem, lecz nie widząc dokładnie przeciwnika wykonał nagły zwrot i począł się cofać ku swoim. Za nim skokami ruszyli grenadierzy.
— Grab, gdzie nasza piechota?
— Przy mnie.
— Razem naprzód!
Generał widział, jak wieża drgnęła, uniosła się ponad ziemię i wreszcie z wolna wysunął się cały T-34. Mełł zawzięcie gąsienicami piasek, z trudem parł do przodu.
Fizylierzy minęli go, wypadli na pole i wachlarzem rozwijając tyralierę ruszyli w ślad za grenadierami. Stopniowo, od prawego, milkły przeciwlotnicze kaemy, żeby nie razić swoich.
„Rudy” wygramolił się wreszcie, wyszedł na twarde i przystanąwszy, łupnął trzykrotnie do wiejącego czołgu. Pierwsze dwa pociski zmarnowali w pośpiechu, nie dawszy odpowiedniego wyprzedzenia. Trzeci trafił w gąsienicę, wyszarpnął prowadzące koło i cisnął je wysoko w górę, razem z kilkoma trakami.
Czołg znieruchomiał. Obrócił wieżę, by się bronić, ale nasi już mieli go na celowniku, skrzesali jednym pociskiem iskry po pancerzu i wreszcie wrąbali celnie pod samą wieżę. Wóz dźwignął się ku górze i rozszarpany wybuchem amunicji stanął w płomieniach.
Huk eksplozji dobiegł na stanowisko dowodzenia razem z okrzykiem nacierających fizylierów. Były to nieliniowe drużyny, zebrane z ludzi pracujących zazwyczaj na tyłach, ale teraz, gdy gnali za grenadierami, gdy przeciwnik zaskoczony niespodzianym uderzeniem dał się przestraszyć i począł uciekać, nacierali nie gorzej niż frontowcy.
Tyralierę doganiał już „Rudy” i ponad głowami biegnących siał z karabinu maszynowego. Doszli prawie na wysokość folwarku, poczęli niknąć między kępami drzew, pojawiali się znowu w prześwitach i generał ocenił, że czas.
— Modrzew, wszyscy razem, naprzód!
Chwilę jeszcze dowódca trwał przy lornecie, czekał na chmurę kurzu spod gąsienic ruszających czołgów, na grzmot silników. Potem, gdy zobaczył ruszające natarcie, wyszedł szybko z ziemianki, skoczył na przedpiersie okopu i tak, jak ongiś towarzysze pancerni wzywali luzaków okrzykiem: „podajcie konia”, zawołał:
— Mój willys! Niech podjeżdża, ale już, gazem.
Nim samochód wygramolił się z okopu, generał zapalił wygasłą fajkę, z uśmiechem patrzył na siwe kłębki dymu.
„Rudy” częścią mocy swych czterystu pięćdziesięciu koni szedł zrównawszy bieg z piechotą. Grześ po zapaleniu trzeciego czołgu pokrzykiwał radośnie i rwał się na pełnych obrotach do przodu, ale Janek rozkazał:
— Wolniej, nie wychodź przed fizylierów.
W tym momencie po raz wtóry się zdziwił, że dowodzi. Z zakłopotaniem pomyślał, że naśladuje głos Semena, jak dziecko, które pod nieobecność rodziców wita gości, powtarzając słowa matki i udając jej ton.
Gdy przed paroma minutami nawiązali łączność z generałem, ucieszył się i ogarnęło go dziwne podniecające napięcie, jak zwykle przed bojem, zmieszane z pewną dozą lęku. Potem, gdy wysunęli się z jaru i tuż przed sobą, znacznie bliżej, niż przypuszczał, zobaczył trzy czołgi znaczone czarnymi krzyżami na pancerzach, zapomniał o strachu. Nie bał się, spokojnie prowadził ogień.
Lęk przyszedł dopiero teraz. Zerknąwszy w peryskopy zobaczył tyralierę biegnącą po polu, poprzez kępy drzew zamajaczyły jakieś spalone wraki, okopy, błyski artyleryjskich luf. Nie miał pojęcia, czy dobrze prowadzi, nie wiedział, co go czeka w przodzie. Nie było czasu ani na zwiad, ani na wyjaśnienie zadania i tylko te krótkie słowa: „uderzysz razem z nimi”. Nie może się przecież zatrzymać na pustym polu, lecz nie wie także, dokąd ma iść.
Ogarnął go lęk nie o siebie, nie o załogę nawet, ale o tych wszystkich, którzy szli z nim razem. To był trudny lęk, zdolny zmiażdżyć człowieka. W tej sytuacji już nie machniesz ręką, nie zaryzykujesz, nie powiesz sobie samemu: „Ech, wszystko jedno. Zobaczymy, co będzie dalej”. Wówczas właśnie, kiedy ta struna drżąca napinała się w nim coraz groźniej, usłyszał radosny głos Jelenia:
— Pozór! Z lewej nasze wozy. Trzy, pięć, jeszcze jeden wyliza.
Zerknął w peryskop, poczuł nagle ulgę, tak wielką, że zmiękły mu kolana.
Wziął się w garść, rozkazał Grzesiowi, by wyrównał w szyku. Szli teraz razem, szerokim frontem, pancerną lawiną. W przodzie ostro błysnęło działo, ale to już była rzecz zwykła, niestraszna. Sprawnie wziął je na cel, wyczekał chwilę do wyjścia na odcinek równiejszego terenu, rąbnął odłamkowym.
Spojrzawszy znowu w bok, dostrzegł, jak jeden z naszych czołgów zwalnia, zaczyna się palić. Wyłowił przebiegającą grupę z pancerzownicą, lecz nim zdążył wycelować, sprzątnął ją ten nowy, który był z nimi — West, siedzący na dole czołgu. Ale kosi — pomyślał z uznaniem Janek.
Szli przez teren gęsto zryty bombami i pociskami, coraz więcej mijali żelastwa spalonych czołgów, samochodowych szkieletów, obalonych i pogiętych dział. Sforsowali okop, z którego fizylierzy wyłuskiwali jeńców.
Nagle jakoś ucichło przed nimi i horyzont zamiast ukazać swą nową linię począł się szybko zbliżać.
— Mechanik, wolniej. Stop.
Stali na wysokiej skarpie nad samym brzegiem morza. Mieli przed sobą jasnobłękitne wody zatoki, pokryte łuską słonecznego światła, obramowane na krawędzi nieba ciemniejszą linią Helu. Po tym zmarszczonym błękicie, od brzegu w stronę morza, sunęło kilka barek. W dali Kos dostrzegł ciemniejsze, zniekształcone plamami maskowania pudło wojennego okrętu.
Czołg wypełniony był szmerem silnika, pracującego na wolnych obrotach, ale obok, tuż za pancerzem, wyczuwał ciszę. Przemknęło mu przez myśl, że może to już koniec i nagle całym sercem zatęsknił do Marusi. Jakże pragnął, by była tu blisko. Na ziemię sprowadził go błysk nad pokładem okrętu, a potem świst pocisków i ciężkie wybuchy, kładące się na wzgórzu z tyłu, ale nie tak daleko za nimi.
Od nadbudówek na tyłach barek desantowych uniosły się barwnymi łukami kąśliwe serie szybkostrzelnych pelotek, pociski odgryzły krawędź zbocza. Zwaliły spory kawał ziemi. Kos poczuł złość, że się zagapił. To nie koniec — przed nimi po wodach zatoki odpływali hitlerowcy, usiłowali jeszcze gryźć. Jeśli pozwoli im umknąć, ci sami staną nad Odrą naprzeciw naszych dywizji.
— Grześ, cofnij trochę. Jeszcze. Teraz stop.
Odjechali tyle od brzegu, by krawędzią zbocza osłonić gąsienice i dół czołgowego pancerza.
— Przeciwpancernym ładuj.
Jeleń zawahał się chwilę, ale już wyrwał pocisk z uchwytu, wsunął do lufy, zatrzasnął zamek.