Tkwią tam teraz okopani, ukryci za resztkami ścian, omiatają przedpole seriami karabinów maszynowych. Rankiem mają uderzyć z folwarku i dotrzeć nad brzeg morza. Uderzyć mają rankiem, ale jeszcze trwa noc, niespiesznie idzie w stronę świtu, a generałowi nie podoba się ogień artyleryjski skierowany na folwark. Nie dlatego, by był zbyt silny, ale co pewien czas z nowego miejsca odzywa się lufa innego kalibru, do innej należąca baterii.
Generał nasłuchuje ze swego punktu dowodzenia, wie, że przeciwnik wstrzeliwuje się w teren. To zapowiada kontratak, a brygada nie ma już prawie żadnych odwodów.
Ostatni pluton, pluton czołgów dowodzenia, posłał na linię frontu jeszcze na początku nocy, wówczas kiedy ruszali, by po raz wtóry wydrzeć przeciwnikowi folwark. Dowódca pozostał obecnie z dwiema drużynami fizylierów i kompanią enkaemów, najcięższych przeciwlotniczych karabinów maszynowych.
Ludziom nie znającym wojennego rzemiosła wydaje się, że podczas likwidacji okrążonych ugrupowań ogromna przewaga jest po stronie oblegających. To nieprawda. Każda dywizja, którą można było zdjąć z linii frontu, która nie była nieodzownie potrzebna, wycofywała się natychmiast, pospiesznie formowała szyki i odchodziła na zachód, nad Odrę. Naczelne dowództwo gromadziło siły, by wesprzeć decydujące uderzenie na Berlin, od którego dzieliły historię ostatnie już dni. Z tej przyczyny tu pod Oksywiem trzeba było dokonać maksymalnego wysiłku, by ostatecznie rozbić ugrupowanie okrążonych hitlerowców.
Generał myślał o tym w niewielkim, wkopanym w ziemię i pokrytym belkami bunkrze, spoglądając raz po raz w okulary lornety nożycowej.
Widział na razie ciemność, krótkie wytryski dalekich ogni, ale górą, w kręgu szkieł, czerń nocy zmieniła już swą barwę, poczynała blaknąć i szarzeć. Za kwadrans będzie widno i wtenczas rozstrzygnie się, kto pierwszy zada cios, my czy oni.
Lidka, dyżurna radiotelegrafistka, drzemała ze słuchawkami na uszach.
Usta miała uchylone, powieki nie domknięte, jak czujny szarak w bruździe.
Trącił ją w ramię. Dziewczyna uniosła głowę i powiedziała:
— Nie śpię.
Generał się uśmiechnął.
— Teraz przez parę minut naprawdę nie śpij. W razie czego, zawołaj. Będę blisko.
Wyszedł z ziemianki do okopu, odnalazł szefa sztabu i rozkazał:
— Zbierz wszystkich: kucharzy, pisarzy. Wszystkich, co do jednego.
Nikogo nie zostawiaj na tyłach. Musisz skompletować przynajmniej jeszcze dwie drużyny, prócz fizylierów. Dowódcami wszystkich czterech drużyn odwodu mianujesz oficerów sztabu. Kompanię przeciwlotniczych kaemów, która nas osłania, przerzucisz na skraj zagajnika po prawej przed nami. Niech zajmą stanowiska do strzelania naziemnego. Jeśli obok folwarku przedrą się Niemcy, muszą ich odrzucić. Połącz mnie z kaemistami bezpośrednią linią telefoniczną.
Wrócił do ziemianki, siadł przy stoliku i gryząc czarny chleb posypany cukrem, zapijał wczorajszą kawą. Sam przecież posłał kucharzy na linię i wiedział, że nie było komu gotować.
Zerknąwszy na zegarek stwierdził, że ma jeszcze dziesięć spokojnych minut. Zrzucił mundur, ogolił się i umył nad wiadrem, każąc Lidce lać wodę na ręce. Potem mocno, do pełna, nabił fajkę tytoniem i zapalił.
Czas wyliczony był dobrze, omylił się zaledwie o kilka minut.
Niemcy zaczęli nieco później. Od strony folwarku dobiegały teraz szybkie, włażące jeden na drugi wybuchy pocisków. Wziął słuchawki radiowe i spytał:
— Modrzew, ja Wisła. Co tam u was za hałasy?
— Ja Modrzew — przyszła natychmiastowa odpowiedź. — Tłuką do nas. Widać już czołgi i ruszającą piechotę.
— Modrzew, zapamiętajcie, nie pozwalam odejść z folwarku.
— Ja Modrzew, zrozumiałem.
Razem ze światłem nadchodzącego dnia rósł łoskot bitwy. Słychać już było nerwowy terkot karabinów maszynowych, drobniejszy nieco automatów i ostre wystrzały armatnie naszych czołgów.
Generał zesunął dłonią jedną słuchawkę z ucha, by mu nie przeszkadzała łowić dźwięków bitwy. Nie ruszał się jednak z miejsca, nie podchodził do lornety. Wytrawny muzyk słuchając po raz pierwszy nieznanej uwertury orientuje się jednak, jaka powinna być kolejność jej poszczególnych części, kiedy należy się spodziewać łagodnego adaggio, a kiedy forte. Generał wiedział, że lada chwila powinien przyjść meldunek od Modrzewia.
— Wisła, Wisła, ja Modrzew. Obchodzą mnie z prawego skrzydła.
Przenikają na tyły, w kierunku zagajnika i drogi wychodzącej z wąwozu. Siły nieprzyjaciela: pluton czołgów i około kompanii piechoty.
— Jasne — nie używając kryptonimu odpowiedział generał. — Trzymajcie folwark, nie martwcie się.
Powiedział to głosem pewnym i spokojnym. Tamtym powinno się wydać, że ma co najmniej kompanię czołgów w zanadrzu. W rzeczywistości na skraju zagajnika było tylko tych dziewięć przeciwlotniczych kaemów kalibru 12,7 milimetra. Piechotę prawdopodobnie odetną, ale czołgi po nich przejadą, wyjdą na tyły i utkną dopiero gdzieś dalej, na stanowiskach artylerii. Generał podniósł słuchawkę telefonu:
— Co u was?
Dowódca kompanii przeciwlotniczych kaemów zameldował:
— Na stanowiskach, gotowi do walki.
— Otworzycie ogień albo na mój rozkaz, albo dopiero wówczas, gdy piechota będzie o sto metrów. Wcześniej się nie zdradzajcie.
— Rozkaz.
Podszedł do lornety nożycowej, spojrzał na przedpole. Widocznie skrawek słońca wyjrzał już zza horyzontu, bo kłęby kurzu nad folwarkiem oświetlone były młodymi, różowymi promieniami. Pociski jeszcze tam wybuchały, ale rzadziej. Ogień niemieckiej artylerii wyraźnie osłabł. Gdyby nie ta grupa na skrzydle, można byłoby pomyśleć o przejściu do ataku. Żeby tak mieć jeszcze ze trzy, chociażby dwa wozy w odwodzie.
Z tylu, za plecami generała, odezwała się Lidka nienaturalnym, zdumionym głosem:
— Ja Wisła. Powtórzcie, nie rozumiem.
Dowódca odwrócił się, spojrzał na bladą twarz dziewczyny.
— Co takiego?
Wyłączyła mikrofon i z przybladłymi wargami, ze strachem w oczach, powiedziała:
— Obywatelu generale, zameldował się Grab jeden, ale to niemożliwe. Przecież...
Generał pospiesznie nałożył słuchawki i spytał:
— Grab, gdzie jesteś?
— Ja Grab — usłyszał obcy, nie znany mu głos. — Idę piaszczystym wąwozem pod górę.
To nie był Janek Kos. Generałowi błyskawicznie przeszło przez myśl, że widocznie dobrali sobie kogoś czwartego do załogi, ale na wszelki wypadek, żeby się upewnić, spytał jeszcze:
— Kogo masz obok siebie po prawej?
— Ja Grab... — tamten zawahał się, odpowiadając na dziwne pytanie, lecz dodał szybko: — Obok mnie Szarik.
— Podejdź do końca wąwozu, ale nie wychodź na górę. Przygotujcie wóz do boju, czekajcie rozkazu.
Wyłączył mikrofon, wezwał szefa sztabu.
— Cały odwód biegiem do wąwozu. Tam czeka nasz czołg.
Nie zdejmując słuchawek, powrócił do lornety, skierował ją w prawo, by widzieć skraj zagajnika z ową zasadzką karabinów maszynowych. Droga prowadząca z wąwozu biegła w poprzek pola, nieco na przedzie. Jeszcze dalej, na wysokości folwarku, były rozrzucone kępy krzaków i właśnie teraz pokazały się wśród nich ruchome zarysy trzech czołgów. Prowadzili ogień na ślepo, ale nie wstrzymywani szli pewnie. Między wozami biegły malutkie sylwetki ludzi. Niemcy groźnie rośli w oczach, ale generał się uśmiechnął.
Miał szansę. Co prawda tylko jedną do trzech, ale przeciwnik nie znał jego kart.
— Grab jeden. Ja Wisła. Czy słyszycie?
— Grab jeden, słucham.
— Uwaga, chłopcy — powiedział ciepło, używając zwrotów pasujących raczej do zwykłej rozmowy i nie przewidzianych w regulaminie. — Na rozkaz przesuniecie się parę metrów do przodu, tak by tylko wieża wyszła ponad krawędź wąwozu. Postawcie od razu celownik na dwieście metrów.
Zobaczycie przed sobą trzy Wozy, ale one wyjdą bokiem pod waszą lufę.
Piechotą kto inny się zajmie. Od tyłu podchodzi do was nasz odwód.
Zniszczywszy czołgi, uderzycie razem z fizylierami w prawo, poprzez rzadkie kępy drzew. Jasne?