— Ostrożnie, bo ścianę rozwalisz — mruknął Iwan. — Już przecież hamuję.
— Przepraszam, wybaczcie, ale tam stoi „Rudy”.
— Kto?
— Nasz czołg, „Rudy”.
Wszyscy trzej rzucili się do drzwi, skakali ze stopni jeszcze w biegu.
Jeleniowi podwinęła się świeżo zrośnięta noga, wywinął kozła, ale zerwał się zaraz i lekko kulejąc biegł za przyjaciółmi.
Na polu, nie więcej niż piętnaście metrów od drogi, stał ich czołg. Trudno orzec, po czym Janek poznał z daleka, ale teraz, kiedy go już dopadli, nie było wątpliwości — zgadzała się cyfra na wieży, rysunek orła z rozmazanym nieco prawym skrzydłem i rysy na stali, które znali równie dobrze jak szramy na własnej skórze. I wreszcie ta gruba, prostokątna łata na czołowym pancerzu, której badawczo dotykali palcami.
Nie wiedzieli, czemu nikogo nie ma w maszynie, choć na pierwszy rzut oka nie wyglądała na uszkodzoną. Grześ dotknął ręką płyty na silniku i powiedział:
— Chłodny, dawno nie pracował.
Rozejrzeli się i dopiero teraz spostrzegli, że na szosie prócz samochodu, którym przyjechali, stoi ciężarówka, a obok niej grupka żołnierzy w zielonych płaszczach i polówkach. Tamci również patrzyli badawczo w ich stronę i wreszcie naprzód wyskoczył mały, krępy Wichura, ten sam, z którym odbywali w Sielcach pierwszą drogę do brygady. „Król kazachstańskich szos” osłonił oczy dłonią i wrzasnął z całej mocy:
— O rany, chłopaki, popatrzcie! Toż to Kos, Jeleń i ten ich Gruzin. Cała załoga.
Skokiem przesadził rów, biegł ku nim, a z tyłu reszta żołnierzy. Dopadli ich przy czołgu, na rozmokłej zaoranej ziemi, obejmowali się, klepali po ramionach. Z obu stron padały pytania, na które nikt nie nadążał odpowiadać, okrzyki, których w ogólnym zgiełku nikt nie mógł zrozumieć.
Od cyrkowego wagonu biegły dokazując oba psy, a za nimi szli powoli Iwan i Natasza.
Ucichło wreszcie nieco, Wichura dorwał się do głosu.
— Chłopaki, zostawcie tego grata. Dostaniecie nowy wóz. Przyszły teraz maszyny z działami 85 milimetrów. Kapujecie? Potęga! Wprost z fabryki. Takie czołgi, że buzi dać.
— A nasz „Rudy”? Co mu jest? — spytał Saakaszwili.
— Toście nie widzieli? Z tamtej strony, na burcie ma dziurę jak pięść.
W silnik dostał, już nie da się naprawić.
— Semen pojechał po nowy silnik? — spytał Janek.
— My tu poczkómy — powiedział Jeleń. — Jak Wasyl przywiezie, to wstawimy i jeszcze pokażemy, co nasz „Rudy” je wart.
Wichura zawahał się, przybladł nagle, zesunął z czoła czapkę i powiedział.
— Dajcie spokój. Nas tu właśnie przysłali z wozem, żeby zabrać radio, celowniki, amunicję, narzędzia i w ogóle co się jeszcze da. Generał rozkazał, żeby zostawić.
— Ale... — wtrącił Janek.
Wichura nie dał mu przerwać, mówił szybko dalej.
— Nasi od przedwczoraj już w Gdyni. Jedna kompania fizylierów z plutonem czołgów poszła do Gdańska. Jeszcze tylko Oksywia Niemcy twardo bronią, ale koniec bliski.
Janka coś zaniepokoiło w tej pospiesznej opowieści, w twarzy Wichury i stojących za nim żołnierzy.
— Wasyl wyjechał po silnik? — spytał po raz drugi.
Zrobiła się cisza. Chwilę nikt nic nic mówił, a potem Wichura gwałtownym ruchem zdjął czapkę, postąpił pół kroku do przodu.
— Myślałem, że wiecie... — zaczął patrząc pod nogi. — Jak podeszliśmy do Wejherowa, to nas spotkali w lasach partyzanci. Mieli takie kartki, a na nich zaznaczone, gdzie u Niemców jakie punkty ogniowe i gdzie miny. Ich dowódca, tych partyzantów, to trafił do generała i potem jechał z naszymi czołgami, drogę pokazywał. Wzięliśmy miasto od razu z dwóch stron, bez żadnych strat. Dopiero jak nasi dojechali tutaj, za domki, to na skrzydle z zasadzki odezwały się działa pancerne.
Przerwał, otwartymi ustami chwytał powietrze. Kos szarpnął go za rękaw.
— Mów dalej.
— No i wasz czołg dostał, z silnika poszedł ogień. Porucznik Semen wyskoczył z gaśnicą na pancerz, zbił płomień, ale serią go ścięli. Tam leży — pokazał wzrokiem.
Zobaczyli wzgórek nieduży wśród pola, kupkę kamieni, parę suchych ostów sterczących wysoko. Obok stał słupek brzozowy zakończony gwiazdą, wisiał na nim czołgowy hełmofon. Pod słupkiem, ciemniejsza nieco od bruzd zoranego pola, garbiła się świeża ziemia.
Bez słowa wszyscy trzej ruszyli w tamtym kierunku. Nikt nie szedł za nimi.
— To ich dowódca — wyjaśnił Wichura Iwanowi i Nataszy.
— Jasne — powiedział atleta. — Pożegnajcie chłopaków od nas.
Musimy jechać dalej.
Wolnym krokiem poszli do wozu, wspięli się po schodkach i zniknęli w otwartych drzwiach. Wskoczyła za nimi Kroszka, tuż za nią Szarik.
Ciężarówka poczęła wolno ruszać. Szarik wyjrzał, szczeknął i zeskoczył na asfalt. Biała Kroszka, przytrzymywana za obrożę, szarpała się w ręku Nataszy, skomlała, usiłując wyskoczyć. Przyczepa sunęła coraz szybciej. Wilczur ruszył za nią, jak gdyby chcąc dogonić, ale zawrócił i nie patrząc w stronę odjeżdżających, ze spuszczoną głową podszedł do swej załogi. Był już nie piąty, lecz czwarty.
Nie rozumiejąc tego, co się stało, liznął rękę swego pana. Janek poruszył palcami, schwycił go za kudły.
— Nie ma Wasyla, Szarik — powiedział.
Stali dalej nieruchomo, patrząc na niewielki nasyp mogiły. Janek podniósł oczy na niebo.
Było puste, po wiosennemu błękitnie i tylko jeden nieruchomy cumulus stał wprost nad nimi, rozrastał się górą. Śnieżne kłęby u szczytu chmury chłodno połyskiwały w słońcu jak hełm wartownika.
22. Nowy czwarty
Wspólnymi siłami odkręcili i zdjęli pancerną pokrywę silnika.
Wyglądało gorzej, niż się zdawało, kiedy patrzyli na niewielki wlot pocisku.
Wewnątrz była kasza: odłamki strzaskanego bloku, pokruszone tłoki, wyszczerbione koła zębate, rozszarpane żyły przewodów.
Wichura jeszcze raz próbował ich namawiać, by dali spokój, opisywał, o ile lepsze są nowe czołgi, ale nie dali się przekonać, nie pozwolili ogołocić „Rudego”. Saakaszwili i Jeleń zostali na miejscu, żeby pilnować, a Janek Kos i Szarik ciężarówką, która przyjechała po części, wyruszyli do sztabu.
Szybko przybyli na miejsce, bo dowództwo, czyniąc przygotowania do ataku na Oksywie, przeniosło się z Gdyni do Rumii.
W powietrzu niepodzielnie panowało radzieckie lotnictwo. Z daleka, w stronie morza, widać było szeroki krąg szturmowców, atakujących hitlerowskie umocnienia. Na drodze, patrolowanej przez jaki, ruch był nie maskowany. Traktory wlokły ciężkie działa, buksowały studry wyładowane pociskami. Z wyciem silników tłukli się po błocie łącznicy na motocyklach, telefoniści ciągnęli przewody.
Wichura zwolnił, wyjrzał z kabinki na czarne druty, uczepione resztek słupów i dachów, przyhamował przed niepokaźną chałupką, koło której rozwieszone były najgęściej. U drzwi stał wartownik w hełmie, z pepeszą przewieszoną przez piersi. Gdy ciężarówka stanęła, kierowca mrugnął do Kosa i powiedział:
— Jesteśmy na miejscu. Od razu widać, że sztab.
Janek wysiadł, mocno uścisnął mu rękę i podszedł do wartownika.
— Ja do dowódcy brygady.
— Zajęty, musicie zaczekać.
Chłopak był młody, widocznie z nowego uzupełnienia, bo Janek nie przypominał sobie jego twarzy. Gdyby tamten był starym żołnierzem, to nawet zapomniawszy, jak wygląda Kos, poznałby Szarika, który był słynny w całej brygadzie.
Zaraz jednak nawinął się listonosz, podbiegł z wyciągniętymi ramionami i objęli się obaj jak bracia.
— Kopę lat! Ale nic, dobrze wyglądasz. Bo tu już rozmaicie o was mówili. A gdzie Grześ i Gustlik?
Janek odpowiedział, a tamten nagle sobie przypomniał i pogrzebawszy w torbie wyciągnął list.
— Masz, to do ciebie. Parę dni noszę, ale brygada ciągle w bojach, to i wysłać nie było kiedy. A tu się okazuje, że wyszło na dobre, bo inaczej byłby was minął. No to cześć, lecę dalej.
Janek wziął list do ręki, rozpoznał na kopercie znajomy charakter pisma, ale nie doszło do jego świadomości, co to oznacza. Dopiero spojrzawszy na podpis, przymrużył oczy, oparł się o ścianę.