Zawrócili do przyczepy, gdzie krzątał się kierowca, daremnie przymierzając zbyt krótki lewar.
— Trzeba by płaskich kamieni poszukać, podłożyć. Inaczej go nie dźwignę.
— Spróbujemy? — powiedział Iwan do Jelenia.
— Czymu ni, mogem spróbować.
Gustlik przyniósł płaszcz, założył na ramiona, żeby mniej uwierało, a potem obaj wsunęli się pod bok, zaparli nogami, dźwignęli ku górze.
Teraz już poszło szybko. Janek z Grzesiem podtoczyli zapasowe koło, chwycili je na śruby. Kierowca począł dociągać nakrętki ogromnym kluczem, pomagał mu przy tym Saakaszwili.
Byli prawie gotowi, kiedy Szarik, hasający po skraju lasu razem z Kroszką, przystanął, szczeknął krótko i czujnym wilczym kłusem pobiegł do przodu.
— Co takiego?
— Coś zwęszył — powiedział Janek i szybko ruszył za nim.
Widzieli, jak podszedł do zakrętu, przesadził rów i pod osłoną krzaków spojrzał na drugą stronę przez grzbiet pagórka. Potem przysiadł i jedną ręką odpinając kaburę mauzera, drugą machnął w stronę samochodu.
— Macie broń? — spytał Iwan.
— Nie, my wprost ze szpitala.
— U nas się znajdzie.
Natasza szybko wskoczyła do wozu, podała im pepesze i w ślad za mężczyznami, odbezpieczając w biegu pistolet maszynowy, pobiegła w stronę pagórka. Nie miała czasu się przebrać. Spod płaszcza żołnierskiego wystawała dołem srebrna suknia, tamowała jej kroki.
Kiedy dobiegli w to miejsce, gdzie klęczał Janek, zobaczyli na łagodnym przeciwległym zboczu grupkę może piętnastu Niemców, przebiegających z lasu skokami na drugą stronę drogi. Dowodził nimi oficer z erkaemem przewieszonym przez szyję.
— Kto zna niemiecki? — szeptem spytał Iwan.
Jeleń skinął głową i zawołał:
— Halt! Hände hoch!
Oficer drgnął, krzyknął coś i z pół obrotu, nie celując, dał długą serię w kierunku głosu.
Janek, osadziwszy mauzer na kaburze jak na kolbie, miał go od dawna na celowniku, więc tylko z wolna nacisnął spust i tamten złamał się w pół, padł na dno rowu, zanurzając głowę pod wodę.
Reszta Niemców zaległa, przywarła do ziemi, ale nie otwierała ognia.
Chwilę trwało obustronne milczenie, potem Iwan swoim potężnym basem począł wydawać rozkazy, jakby dowodził kompanią.
— Pierwszy pluton tyralierą w lewo od szosy, trzeci w prawo, podciągnąć karabiny maszynowe.
Z rowu wstał żołnierz z uniesionymi nad głową rękami i wysokim, śmiesznie poważnym głosem krzyknął:
— Hitler kaputt!
Natasza uniosła pistolet maszynowy, oddała krótką serię do góry. Jak gdyby na sygnał, z lewa i z prawa poczęli wychodzić na szosę Niemcy, ciskali broń na mokry asfalt, ustawiali się sami w dwuszeregu. Szarik i Kroszka, nurkując między krzakami, obszczekiwały zwlekających.
Zebrało się w ten sposób około dwudziestu jeńców i po paru minutach ruszyła szosą dziwnie sformowana kolumna: przodem szli wzięci do niewoli, strzeżeni przez biegnące po bokach psy; za nimi z wolna jechał ogromny samochód, na którego stopniach stali Saakaszwili i Jeleń; Janek zasiadł w szoferce i ręczny karabin maszynowy odebrany zabitemu oficerowi ustawił na masce.
Nie czuli się zbyt wyraźnie, bo przecież w lesie mogli napotkać inne, mniej uległe grupy, ale szczęśliwie wkrótce dotarli do miasteczka i przekazali jeńców komendanturze.
Czekali chwilę na Iwana, który załatwiał formalności i składał w ich imieniu meldunek. Atleta wrócił, przynosząc dwa papierki z pokwitowaniom na przekazanych jeńców. Jeden był przeznaczony dla „stanu osobowego frontowego cyrku”, a drugi „dla polskich czołgistów”.
— Przyda się, jak wrócicie do swojej brygady. Niech wiedzą, że nie próżnowaliście po drodze.
Było już ciemno, kiedy wjechali na spalone ulice Kołobrzegu. Miasto zdobyto niedawno, w powietrzu stała jeszcze gęsta i przykra woń spalenizny.
Na niewielkim placyku pożegnali się serdecznie, wymienili adresy. Kroszka wyła żałośnie z głębi wozu, Szarik szczekał i trzeba go było mocno trzymać, by się nie wyrwał, kiedy ciężarówka ruszyła w stronę portu.
Jeleń pytał napotkanych żołnierzy, gdzie szukać komendantury. Jeden z nich obiecał zaprowadzić.
— Ciężko tu było?
— Ciężko. Całe dziesięć dni tłukliśmy się o te ulice, o każdy dom prawie, a im okręty z morza pomagały.
— Czołgi też się tu biły?
— A jakże, nawet ciężkie.
— A średnie?
— Trzydziestek czwórek nie było. Nie widziałem.
Dowiedzieli się w komendzie miasta, że żołnierz, który im drogę wskazywał miał rację. Dyżurny oficer obejrzał dokumenty i pokiwał głową.
— Odpocznijcie, chłopcy. Możecie u nas przenocować, bo droga przed wami jeszcze daleka. Brygada pancerna poszła na Gdańsk.
— Na Gdańsk? — wykrzyknął Janek.
— Jasne. Noszą przecież imię Westerplatte i właśnie dlatego.
— To my dziękujemy, będziemy doganiać.
— Jak chcecie, tyle że nie wiem, czy po nocy zdarzy się wam jaki samochód.
Zasalutowali i wszyscy trzej zniknęli za drzwiami. Tam dopiero Gustlik i Grześ chwycili Kosa za ręce.
— Janek, ale ci się spełniło.
— Walmy od razu na szosę, żeby jak najprędzej.
Pobiegli pustymi ulicami, kierując się na wschodnie przedmieście, lecz wkrótce usłyszeli za sobą warkot silnika. Przystanęli pośrodku jezdni, gotowi zatrzymać wóz za wszelką cenę. Nadjeżdżająca ciężarówka nie próbowała ich jednak wyminąć, zwolniła, przygasiła światła. Z radością poznali znajomą przyczepę, zastukali do drzwi.
— Kto tam? — usłyszeli groźny głos Iwana.
— Swoi! — odkrzyknęli.
Uwierzono im od razu, bo Kroszką, wyczuwszy węchem obecność Szarika, zaczęła radośnie ujadać.
— Dokąd?
— Na Gdańsk.
— Właźcie szybciej, Dobrze się składa, bo i my do Gdańska. Cała armia pancerna w tamtą stronę poszła. Tak nam widać pisane, żeby tę podróż w dużym towarzystwie odbywać.
Dzięki ternu, że prowadzili na zmianę (Grześ zastępował zmęczonego kierowcę), jechali dniem i nocą. Nie szło to szybko, bo im bliżej frontu, tym częściej na szosie pojawiały się wyrwy od bomb, pocisków i min, częściej spotykali objazdy, musieli wyczekiwać u zatłoczonych mostków. Minąwszy Koszalin i Słupsk posuwali się wolno w kolumnach transportowych, wiozących amunicję, paliwo i żywność.
Przywykli do siebie, wspólnie prowadzili gospodarstwo, wykłócali się w komendanturach o przydział dobrego prowiantu, co przychodziło im tym łatwiej, że czołgiści podkreślali znaczenie sztuki cyrkowej oraz konieczność utrzymania w formie zarówno atlety, jak i zwierzyńca, a Iwan zwierzał się szeptem magazynierom, że wstyd mu dla żołnierzy sojuszniczej polskiej armii byle jaką kaszę gotować. Wiodło się im nie najgorzej, lecz mimo to pancernych złościł każdy dłuższy przystanek. Bardzo pragnęli dotrzeć wreszcie do swoich, a nawet, kryjąc zdenerwowanie jeden przed drugim, martwili się, czy zdążą na czas, czy nie przyjadą po wszystkim. Zadowolony z przedłużającej się podróży był chyba tylko Szarik, który ani na chwilę nie odstępował Kroszki.
Trzeciego dnia rano, licząc od chwili, w której pod Poznaniem zdobyli szturmem miejsce w przyczepie, minęli Lębork. Nisko nad szosą pojawił się focke–wulff, nie strzelał jednak, szedł w lekkich skrętach na pełnych obrotach, a za nim gonił ostronosy jak. Nasłuchiwali chwilę coraz cichszego grania silników, ciężarówka wtoczyła się na górkę i wówczas po raz pierwszy usłyszeli niedaleki pomruk armat.
— Chłopaki, za parę godzin zobaczymy Wasyla — powiedział Janek. — Zdążyliśmy.
— Miałeś pietra, że dla ciebie nie starczy? — roześmiał się Iwan.
— Tak. Ja jestem z Gdańska, tam mieszkałem przed wojną. Ojciec zginął na Westerplatte.
Pierwszy raz powiedział głośno o śmierci ojca. Do tej pory, jakby w wyniku milczącej umowy, ani Grześ, ani Gustlik nie wspominali o tym, czego byli pewni.
Szosa lekko opadała w dół, weszła w las. Wszyscy trzej czołgiści wysunąwszy głowy przez okienko patrzyli naprzód, jak gdyby za lada zakrętem mieli zobaczyć Gdańsk.
Minęli schludne, czyste Wejherowo, wyjechali spomiędzy domów i w momencie kiedy z lewej, zza toru kolejowego, podeszła do nich szosa biegnąca z północy, Janek nagle skoczył od okna i zabębnił po ścianie od strony szoferki. Tłukł pięścią, potem kolbą.