— Hop! Hop! — zawołał beztrosko, gdyż ucieszyło go naturalne wyjaśnienie dziwnego na pozór zjawiska.
Tamci nie okazali jednak radości, speszyli się, pochowali za siebie ręce.
— Ja na spacer. Możemy się przejść razem — zaproponował.
— My raczej... — zaczęła Marusia.
— Obywatel chorąży tam? — spytał Konstanty Szawełło i wskazał ręką w głąb lasu, a kiedy felczer kiwnął potakująco głową, sierżant dodał: — My właśnie, proszę wybaczenia, w stronę przeciwpołożną.
Przykro zrobiło się chorążemu. Uniósł szerokie brwi, rozłożył lekko ręce i skłoniwszy głowę zupełnie po cywilnemu, ruszył dalej. Zrobił parę kroków, rozgniewał się na niewdzięczność niższych szarż i zawrócił.
— Co znaczą te piżamy na drzewie? Kto je do magazynu ma odnieść? — pytał założywszy ręce na plecy. — I właściwie dlaczego pani Ogoniok w polskim, a więc nie swoim mundurze? Ha?
Na chwilę zapadła cisza. Zagadnięci nie byli w stanie dać żadnej sensownej odpowiedzi, a pytający nie wiedział, jak mógłby ich do tego zmusić, i na dodatek ze strachem spostrzegł, że przedmioty, które przed nim chowali za plecy, były pistoletami maszynowymi.
Kto wie, jak długo staliby naprzeciw siebie, gdyby motocykliści nie nadjechali drogą i nie przystanęli, jak było umówione, w pobliżu pagórka.
— Hej, spiskowcy, gotowi? — zawołała plutonowy przekrzykując gdakanie rur wydechowych.
— Uciekacie ze szpitala? Dokąd? — zaniepokoił się chorąży.
— Do Berlina — odpowiedziała Marusia robiąc parę kroków w stronę drogi.
— Przecież tam najstraszniejsze walki, ogień, bomby, granaty.
— Otóż to właśnie — przytaknął starszy Szawełło, ruszając za Marusią.
— Głowę mi urwie komendant szpitala, kiedy się dowie, że was nie zatrzymałem, że uciekliście. Może nawet rozstrzela.
— Otóż to — po raz drugi automatycznie przytaknął sierżant.
Przez parę sekund sytuacja zdawała się chorążemu bez wyjścia i nawet już pomyślał, czy tu zostanie pogrzebany, czy zwłoki jednak do Mińska Mazowieckiego odeślą.
— A wy, towariszcz wojenfielczer, dawajtie s nami — niespodzianie zaproponowała Ogoniok z czarującym uśmiechem.
— Ja? — Zubryk aż się cofnął i zachwiał na nogach z przestrachu.
Podczas tej rozmowy wszyscy przesuwali się coraz bliżej ku szosie, w bezpośrednie sąsiedztwo motorów. Ogoniok, nie doczekawszy się odpowiedzi na swą propozycję, zasalutowała chorążemu, skoczyła zgrabnie do kosza. Za jej przykładem poszli obaj Szawełłowie. Młody dopomógł staremu, któremu trochę jeszcze noga raniona przeszkadzała.
W ciągu tych paru chwil Stanisław Zubryk podjął najtrudniejszą decyzję swego życia: z rozpaczą na twarzy skoczył na siodełko ostatniego ruszającego już motocykla i ruchem pełnym determinacji nacisnął czapkę po same uszy.
55. Bierstube
Na zdobycznych mapach samochodowych, którymi posługiwali się Janek i Daniel, Berlin był podobny do ogromnego pająka, wyciągającego sześć łap w różne strony świata. Między te łapy wciskały się od zachodu lasy i podłużne jeziora, usiłując dotrzeć możliwie blisko centrum. Podczas błyskawicznej narady przed wyruszeniem z Kreuzburga postanowili wykorzystać jedno z tych zielonych pasm, prześliznąć się między Hennigsdorf i Schönwalde, dotrzeć do Spandau koło cmentarza.
Stamtąd już tylko jeden skok do rejonu stanowisk naszej artylerii. Generał mówił, że jeśli nie uda się ominąć wroga, trzeba go będzie odrzucić, ale obaj postanowili unikać tej ostateczności, a podchorąży przyznał szczerze wyższość taktyki porucznika Kozuba nad swymi ciągotami do rozstrzygania zadań przy pomocy szybkich ataków czołowych.
Skręciwszy z głównej szosy na południe, trafili wkrótce w obszar dość pusty. Dywizje prowadzące pościg były już znacznie dalej na zachód, pułki szturmujące Berlin weszły w ulice, zdobywając blok po bloku zaciskały pierścień okrążenia i odchodziły na południe, na wschód. Artylerzyści dalekonośnych dywizjonów ustawili armaty na polanach, na polach z dala od wszelkich wyraźnych obiektów, i dawali o sobie znać tylko niskimi grzmotami salw, szelestem wielkokalibrowych granatów niczym ryby płynących przez powietrze w kierunku pożarów i dymów.
Nie napotykając prawie nikogo poza ciężarówkami amunicyjnymi, „Rudy” sunął boczną szosą pod osłoną dwóch motocykli. Trzeci, rozpoznający, kręcił się w przedzie, a teraz zawrócił i gnał na spotkanie czołgu. Na jego miejsce, dodawszy gazu, wyszedł natychmiast inny motor, a Łażewski przeskoczył tuż obok gąsienicy, zakręcił ciasno, dognał, wyrównał szybkość, i na migi pokazał Jankowi, że tu niedaleko można wlać coś do baku.
— Dobra! — krzyknął Kos i kiwnął głową.
Na najbliższym rozwidleniu skręcili w lewo i zatrzymali się przy stacji paliwowej na skraju miasteczka. Ze dwie setki domów, krytych czerwoną dachówką drzemały w dole, na łagodnych zboczach pagórków, stanowiących otoczenie niewielkiego jeziora. Widać je było stąd jak na makiecie zrobionej przez starannego ucznia.
Nie tylko na wszystkich domach, ale prawie z każdego okna zwisały białe chorągwie — prześcieradła, ręczniki i bielizna poprzywiązywana do kijów od szczotek, tyczek ogrodowych, lasek i metalowych prętów. Nad bezgłośnymi, jakby wymarłymi ulicami lekki wiatr kołysał tę zmęczoną biel.
Mimo bezruchu i bezludności dwaj zwiadowcy z erkaemami zajęli stanowiska bojowe po obu stronach stacji.
— Benzyna, olej, ropa, wszystko, co chcesz — zdejmując czapkę mówił Magneto do Kosa, zeskakującego na ziemię. — Prądu nie ma, ale ręczne pompy działają.
— Wichura — rozkazał Janek przygładzając palcami włosy potargane przy zdejmowaniu hełmofonu. — Tankuj do pełna główny i zapasowe, żeby na cały Berlin starczyło.
Gustlik i Saakaszwili również zeszli z pancerza, stali jeden obok drugiego z tyłu za wozem, nie wiedząc, co z sobą począć.
— Chodź, obejrzymy miasto — zaproponował Kosowi Łażewski.
— Piwa to bym się napił — odrzekł niepewnie Janek i zaraz dodał: — Dobra. Kapral Wichura, obejmiecie dowództwo.
— Tak jest — szofer służbiście się wyprężył i odczekawszy, aż tamci odejdą kilka kroków, rzucił w stronę ukaranych: — Nie poznać, że kolega.
Daje wam do wiwatu.
— Psinco ci do tego, co on nam daje. Nasza rzecz. A ty mi nic dodawać nie musisz — zamruczał Gustlik.
Pociągnął za sobą Grigorija w stronę stanowiska do mycia samochodów, ściągnął mundur i koszulę, zaczął odkręcać kran.
— Co robić, żeby znowu było dobrze? — spytał Grigorij.
— Najprzód woda na łeb — zdecydował Jeleń, pakując głowę w chłodny strumień.
Wichura kpiąco się przyglądał, trzymając końcówkę węża u wlotu zbiornika. Tomasz energicznie pompował ropę do czołgowych baków.
Honorata patrzyła to na jednego, to na drugiego i wreszcie spytała:
— Może ja bym mogła u dowódcy za panem Gustlikiem poprosić?
— Panna Honorata niech lepiej swego pilnuje, bo przez tego czarnego kota i przez nią wszystko się zaczęło — odrzekł kapral.
— Odesłać mnie chce.
— Dobrze chce — stwierdził Tomasz.
— To dlaczego do Niemca, i to jeszcze obergefrajtra, jak ja u generała służyłam.
— Między obergefrajtrami dobrych ludzi więcej — wyjaśnił Czereśniak.
— Ja tego Kugla znam. On dla plutonowego Jelenia będzie sie starał i krzywdy pannie Honoracie nie zrobi.
Zamyśliła się dziewczyna. Dowódca czołgu mówił to samo, ale spytać go powtórnie nie da rady, bo poszedł do miasta. Widać jeszcze jak razem z podchorążym idą pustą, lekko opadającą ulicą. I pies z nimi pobiegł, goni przodom.
Z dołu, z uliczki, też widać było Honoratę w barwnej kwiecistej spódnicy.
Ponad dachami domów rysowała się na horyzoncie stacja benzynowa, a obok niej czołg — mocny, zgrabny, z lufą podaną do przodu jak husarska kopia.
Wiatr toczył po ulicy zerwany plakat, przycisnął go na chwilę do wraku spalonego samochodu. Duże czarne litery krzyczały echem hitlerowskich manifestacji: „Ein Reich, ein Führer. Jedna Rzesza, jeden Wódz”. Podmuch mocniej zakołysał białymi flagami, głośniej zaświstał w popękanych szybach, w szparze uchylonych drzwi.