Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Szeregowy Józef Szawełło melduje swoje wejście — wrzasnął stając na baczność.

— No?

— Ja bym potrzebował... — wyciągnął rękę w stronę worków na najbliższym stelażu.

— Nie rusz. Tam babskie mundury. Czego chcesz?

— Kurtka rozpruta i w plecy wieje.

— Tak i mów. Tu igła, tu nici. Siadaj i szyj.

— Tak jest.

Magazynierka wróciła do liczenia sterty przywiezionych z prania gatek, każdą przełożoną na bok dziesiątkę zapisywała na gęsto poliniowanym, wielkim jak stolnica zestawieniu.

Tak jak przed chwilą na Józka, nie zwróciła uwagi i na Konstantego Szawełłę, który wszedł z lekka utykając i stanął przed nią, oparty na leszczynowym kijaszku. Nie miała obowiązku go widzieć, bc na błękitnej piżamie nie było naramienników ani innych dystynkcji, zresztą w szpitalu rangi inaczej się liczą.

— Ależ... — zaczął sierżant głębokim basem.

— Czego? — przerwała mu. — Niedawno zmieniane, czystych nie dam.

— A ja bym i nie wziął — rzekł spokojnie i krok bliżej w stronę stołu postąpił. — Tylko patrzę ja, patrzę i tak sobie myślę: Ależ blada pani kapral, ponieważ w namiocie siedzi, promieni słonecznych nie widziawszy.

Wojna, nie czas się opalać — ucięła marszcząc brwi i bystrym wzrokiem zlustrowała Szawełłę, pragnąc przejrzeć zamiary rannego.

— Wojna ku końcowi idzie — ciągnął z łagodnym uśmiechem — a ze spaceru czasem pożytek większy niż korzyść z roboty.

— Niby jak? — dopiero teraz przestała liczyć. — Jaki może być z chodzenia pożytek? — zadała pytanie i w zadumie popluła na chemiczny ołówek.

— Jakby na przykład sierżant jakiś, może już człowiek nie najmłodszy, ale jeszcze do rzeczy, miałby coś pani kapral do powiedzenia.

— Niech mówi.

— Tutaj ten sierżant nie powie — stwierdził z przekonaniem Konstanty.

— Jest rzecz, że obojętnie wszędzie, a inną tylko blisko przyrodniczego łona, w wiosennym słońcu wypowiedzieć potrafisz, a nie, izwienicie za wyrażenie, wśród gaci, choć i z prania świeżo przybywszych.

Magazynierka wyszła spoza stołu, obejrzała dokładnie sierżanta z przodu i z boków. Nieczęsto ją zapraszano na spacer, więc zdziwienie kilkanaście sekund walczyło w jej sercu z nadzieją, póki ta ostatnia nie odniosła zwycięstwa i nie skłoniła do zgody.

— Katarzyna — wyciągnęła przed siebie rękę fioletową od pracy przy użyciu chemicznego ołówka.

— Konstanty — pochylił się sierżant, pocałował starannie i szurnąwszy gołymi piętami w szpitalnych kapciach, Zamarkował stuknięcie obcasami, jak najlepiej w tej sytuacji potrafił.

— Szyjesz, mały?

— Szyję — odpowiedział z kąta Józek.

Zastanawiała się przez chwilę, czy nie zaczekać, póki nie skończy, lecz bardzo była ciekawa, co też sierżant ma jej do powiedzenia, więc machnęła ręką i zdecydowała:

— No to szyj póki co.

Popchnęła pani kapral Konstantego przed siebie, wyszli oboje z namiotu.

Sprawnie zasznurowała wejście i powiesiła kilową kłódkę na skoblach spinających płachty u góry. Nie było wątpliwości, że nikt się tędy nie wyśliźnie. Popatrzyła raz jeszcze na sierżanta i w pełnym świetle wydał jej się nawet bardziej przystojny niż w namiocie.

— No, jak mamy iść... — odstawiła lewy łokieć od boku.

— To idziemy — dokończył Konstanty ujmując pod rękę i poprowadził ją w cień drzew.

— Do lasu wiedzie — zauważyła surowo.

— Prawda — odrzekł.

— Miał mówić.

— Też prawda — przyznał. — Otóż, pani Katarzyno, wojna się ma ku końcowi i wiosna nastała, ptaszka każda, jak na ten przykład jaskółka, szpak, żaworonek, wróbel, sójka, bocianiuk, sroczka...

— Powiedzmy, panie sierżant, krótko: oraz inne ptaki — magazynierka spróbowała wpłynąć na przyspieszenie wydarzeń.

— Oraz inna ptaszka — zgodził się Konstanty — gniazda wije.

— I cóż z tego, że wije?

— To z tego, że człowiek, któren przecież od ptaszki mądrzejszy stworzony został) także o przyszłości winien pomyśleć... — ciągnął Szawełło i obejrzawszy się zdecydował łagodny łuk zatoczyć, skierować kroki z powrotem, gdyż między pniami dostrzegł przy kuchni szczupłą sylwetkę Marusi.

Ogoniok dotarła do szpitalnej stołówki pod brezentowym dachem w samą porę: przy długim wąskim stole, pospiesznie zbitym z chropawych desek, motocykliści kończyli obiad. Plutonowy przełykał ostatnie kęsy, kiedy podszedł do niego rusznikarz, mężczyzna w starszym wieku, niosący na ramieniu trzy pistolety maszynowe. O krok za nim stała Marusia z naręczem magazynków opartym o lewe obandażowane ramię.

— Mówiła sanitariuszka, że wam potrzebne.

— Nam? — spytał zdziwiony plutonowy, ale widząc znaki dawane przez dziewczynę, zmienił ton: — Ach, pepesze, tak właśnie...

— To bierzcie. Wojna się kończy, inwentarz będą robić, a u mnie na stanie superata.

Rusznikarz zawrócił, a Marusia, ruszając za nim, znalazła jeszcze czas i okazję, żeby szepnąć:

— Za kwadrans koło pagórka z kasztanem na szczycie.

Przebiegając obok składu mundurowego dała znak Konstantemu, żeby się pospieszył, a on kiwnął głową, że rozumie. Magazynierka nie spostrzegła wymiany sygnałów, gdyż otwierała właśnie kłódkę, a potem, nie przestając się śmiać, rozsznurowywała namiot.

— Och, panie Konstanty, pan jak co powie, to już powie.

— Pani Katarzyna łaskawa bardzo.

— Znaczy zaraz po kolacji — podała mu rękę do pocałunku. — Ciekawa jestem, jak też pan sierżant opowiadanie dokończy. W kącie namiotu skromnie siedział na stołku Józek Szawełło, z ogromnym wysiłkiem i starannością wiązał supeł i odgryzał nitkę.

— Gotowe?

— Tak jest. Tu nici, tu igłę, dziękując pani kapral, kładę.

— Dobrze, dobrze synku — odrzekła łagodnie, a może nawet serdecznie.

Wzięła się z powrotem do liczenia bielizny, ale robota nie szła tak sprawnie jak przedtem, więc po chwili przerwała, uśmiechnęła się sama do siebie i wydobywszy z kieszeni lusterko, zaczęła poprawiać ufryzowane włosy.

Młody Szawełło raz jeszcze ukłonił się od wyjścia i opuściwszy namiot niespiesznie obszedł go dokoła. Rozejrzał się, czy nikt nie widzi, i chwyciwszy w rękę koniec sznura wystający spod brezentu, skrył się między gęste krzaki leszczyny na skraju lasu. Zaczajony w zieleni począł wybierać linkę jak rybak, który już wie, że na dużą rybę na haku. Podciągnął pełznące po trawie trzy spore worki. Zwinął je ciasno, wsadził pod pachę i teraz już nie zwlekając, dal nura w brzeziniak schodzący z tej strony na samo dno doliny.

Chwilę między pniami nie było nikogo. Potem przyszła para żółtodziobych zakochanych szpaków i skrzydło przy skrzydle wędrowała trawą, zaglądając pod zeszłoroczne liście. Przybiegła wiewiórka, wykopała jakiś skarb spod pniaka i umknęła, zostawiwszy wiatrowi do zabawy puch rudy z zimowej pelisy.

Sroka ze szczytu brzozy zaskrzeczała, oznajmiając nadejście felczera Stanisława Zubryka. Chorąży wędrował wiosennym zagajnikiem, to przyspieszał trochę, to zwalniał, zatrzymywał się nawet. Rad był tej cichej godzinie. Właśnie cisza szczególnie go radowała. Wysokie brzęczenie samolotów i daleki pomruk dział pogłębiały ją tylko i przydawały spokoju.

Ścieżka wspinała się łagodnie, lecz stale, i zaprowadziła Zubryka na szczyt pagórka. Przykucnął, by się przyjrzeć z bliska dzieciom kasztana, który tu rósł od dawnych czasów. Jesienią spadły dojrzałe owoce, stoczyły się po zboczu i utknąwszy we wgłębieniach gruntu, daty początek malutkim drzewom, które teraz wypuściły nowe zielone pędy, otworzyły u szczytów pięciopalczaste łapki. Bardzo to było ładne, wzruszające i chorąży pomyślał sobie, że natura, czyli przyroda, to takich rzeczy potrafi dokonać, że człowiek aż się dziwi, bo nigdy by nie przypuścił, póki na własne oczy nie zobaczy.

Uniósł głowę i zdumiał się ogromnie, bo to, co zobaczył, przeszło wszelkie najśmielsze oczekiwania nawet takiego jak on entuzjasty natury i wielbiciela jej ukrytych mocy. Oto na brzózce rosnącej parę metrów dalej, która przed chwilą była okryta liśćmi tylko, wyrosły dwie szpitalne kurtki i para spodni. Podniósł rękę i kto wie, może by się nawet przeżegnał dla odegnania złych duchów, gdyby za gęstym krzakiem nie dostrzegł Marusi dopinającej mundur, gdyby w chwilę potem, stanąwszy na palcach, nie zobaczył obu Szawełłów: starego i młodego.

166
{"b":"759768","o":1}