Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Pytaj, czy ich kto nie spotkał — rozkazała Józkowi Marusia i wybiegła pierwsza.

Ze wszystkich namiotów wyglądali ranni, ze wszystkich stron kuśtykali na spotkanie. W błękitnawych, spłowiałych piżamach z flaneli stracili wszelkie podobieństwo do żołnierzy, ale serca i myśli pozostały przecież te same.

— Z której dywizji?

— Gdzie ranili?

— Który trauguttowiec?

— Jest kto z czwartej?

— Gdzie nasi?

— Artylerzyści do naszego namiotu!

Między te krzyżujące się pytania i okrzyki wpadł potężny baryton siwiejącego już szofera.

— Odczepcie się. Frontowych nie ma. Wszyscy więźniowie z niemieckiego konclagru.

Z czołowej sanitarki wysiadła doktor Irena. Stanął przed nią na baczność plutonowy, dowódca motocyklistów.

— Pozwólcie wracać, obywatelko chorąży.

— Co wam tak spieszno? Zjedzcie w szpitalu obiad.

— Tak jest — odpowiedział podoficer, zrobił w tył zwrot i zawołał do swoich: — Tankujemy tutaj żołądki!

Irena zauważyła wśród rannych rudowłosą głowę Marusi.

— Sierżant Ogoniok, do mnie.

— Na rozkaz.

Dziewczyna, choć tak jak inni miała szpitalną kurtkę, to jednak ubrana była we własną spódnicę i buty. Nosiła się z prościutką, lecz wyraźną elegancją. Lekarka patrzyła na nią badawczo i uważnie. Zdecydowała w myśli, że młody dowódca czołgu ma dobry gust, i wreszcie uśmiechnęła się ciepło.

— Spotkałam „Rudego” i załogę.

— Wszyscy cali?

— Wszyscy.

— I mają czołg?

— Mają. Bardzo mili chłopcy. Jesteśmy po wachtanguri.

— Po czym? — spytała zdumiona i trochę przestraszona sanitariuszka.

— Co znaczy wachtanguri?

— Gruziński bruderszaft. Piliśmy doskonałe wino, mówimy sobie po imieniu...

Irena ujęła Marusię pod rękę i opowiadając dalej, poprowadziła w stronę szpitalnego sztabu. Kiedy zniknęły obie między rannymi, Józef Szawełło, nasłuchujący ich rozmowy jednym uchem, znowu zakręcił się obok samochodów, zagadując sanitariuszy i szoferów. Po kilku bezskutecznych próbach trafił wreszcie na dowódcę motocyklowej osłony.

— Pan plutonowy pozwoli zagadnąć?

— Co zagadnąć?

— Zagadnąć, czy czasem okazji nie było poznakomić się z załogą sławnego czołgu „Rudy”.

— Jakże nie? — roześmiał się plutonowy. — Od paru dni, od samego Ritzen razem w boju. Teraz na „Rudym” do Berlina poszli, do dzielnicy Spandau, a z nimi dowódca naszego plutonu we trzy motocykle... Gdzie tu obiad dają?

— Ja pokażę.

Odsunęli się na bok, żeby przepuścić sanitariuszy dźwigających nosze z byłymi więźniami w stronę łaźni, a potem młody Szawełło podprowadził motocyklistę, pokazał dymiące kuchnie polowe.

— Józek! — usłyszał z daleka głos Marusi.

— Już pospieszam — rzucił się biegiem w tamtym kierunku.

— Ważna wiadomość. Przyprowadź stryja pod kasztan.

— Ja także chciałbym tam przyjść, bowiem...

— Możesz, ale już leć, nie marudź — machnęła ręką i wbrew własnym słowom zatrzymała go jeszcze na chwilę. — Nie wiesz, gdzie dowódca od tych motocyklistów?

— Ji.

— Co takiego?

— Ji obiad na kuchni.

Szybko odnalazła plutonowego i przysiadła obok niego na ławie.

— Priwiet — pozdrowiła go mrużąc oko. — Smaczne?

— Czołem — uśmiechnął się chłopak od ucha do ucha. — Kiedy na taką buzię patrzę, to i kamień jak ciastko.

— Zaraz wracacie?

— Jak tylko zjemy.

— Podwieziecie?

— Za całusa? Choćby do samego Berlina.

Zwiadowca otworzył szeroko ramiona, ale Ogoniok przytrzymała go za rękę.

— Jedzcie spokojnie. Ja tu niedługo wrócę.

Wywinęła się zgrabnie, pobiegła w stronę namiotu, by zabrać torbę polową i garść drobiazgów stanowiących jej cały majątek. Spieszyła się bardzo, lecz tuż u wejścia stanęła jak wryta zobaczywszy Lidkę siedzącą na ławeczce.

— Priwiet!

— Witaj.

Objęły się i ucałowały w oba policzki.

— Dobrze, że jesteś, Ogoniok, bo ja na minutkę. Nasz transporter odprowadzał rannych i zaraz ruszamy dalej. Chciałabym ci tylko powiedzieć...

— Już wiem, że wszyscy cali i zdrowi, że mają nowy wóz, że pojechali do Berlina.

— Kto ci mówił?.

— List dostałam — skłamała Marusia i nagle zamyśliła się na sekundę.

— Dokąd teraz jedziesz? — spytała radiotelegrafistki.

— Do sztabu armii.

— Kiedy generała zobaczysz?

— Wieczorem. Chciałam ci powiedzieć....

— Lidka, miłaja. Mam ogromną prośbę. Zabierz tę kopertę, oddaj generałowi i powiedz, że dowódca armii...

— Jakiej armii?

— Mojej, radzieckiej. Powiedz, że odwiedzał swoich rannych w szpitalu, że ja zameldowałam się z raportem i on od razu podpisał.

Lidka wzięła do ręki szary prostokąt, przeszyty na ukos białymi nićmi i zalakowany po rogach. Ważyła go chwilę w ręku, słuchając niecierpliwego buczenia transportera, a potem powiedziała cicho.

— Dobrze. Oddam generałowi. Cześć Marusia, bo kierowca się wścieka.

Odwróciła się i pobiegła, a Ogoniok została z wyciągniętą do pożegnania dłonią. Chwilę jeszcze patrzyła w stronę transportera, a potem szerokimi krokami ruszyła w stronę brzezinowego młodniaka, a stamtąd wąziutką ścieżką pod górę.

Nad zalesioną doliną, w której rozlokował się szpital, panowało płaskie wzniesienie. Na samym szczycie rósł rozłożysty kasztan, który z lepkich, świecących w słońcu pąków wypuścił już kudłate zielonkawe łapki liści. Pod drzewem leżał płaski głaz narzutowy. Na tym szarym granicie Marusia nieraz już siadywała w wolnych godzinach i patrząc na zieleniejące drzewo, myślała o wiośnie nadchodzącej po latach wojennej zimy, o swoich przyszłych losach.

Kiedy przybiegła, czekali na nią obaj Szawełłowie. Szybko wymieniwszy zdobyte informacje, pochylili się nad zdobyczną mapą samochodową, a kamień posłużył im jako stół do sztabowej narady.

— Mieliśmy wjeżdżać do Berlina od wschodu, ale teraz musimy zmienić zamiar — stwierdziła Marusia. — Spandau jest po tamtej stronie.

— Trzeba nam, znaczy się, wjechać od zachodu — potwierdził Konstanty Szawełło, wskazując kierunek końcem leszczynowego kija, który od czasu ranienia pełnił funkcję laski.

— Transport zapewniony. Motocykle czekają — pochwaliła się Ogoniok.

— Broń pożyteczna byłaby — rzekł Konstanty.

— Rzecz w tym, że bez munduru zaraz złapią — martwił się Józek.

— Mam plan — zaproponowała Marusia. — Gdyby towarzysz sierżant zabawił magazyniera...

— Plan niezły i ja magazyniera jak jeszcze zabawię — przerwał jej Szawełło, zdejmując i chowając do kieszeni okulary. — Tylko byłoby dobrze, żeby panna Marusia w naszym mundurze, polskim.

— Dlaczego?

— Na kontrolnych punktach sojuszników mniej o dokumenty pytają niż swoich...

Dwie czy trzy minuty radzili jeszcze nad szczegółami. Problem zasadniczy — uciekać czy nie uciekać — został rozstrzygnięty o cztery doby wcześniej, to znaczy w dniu, w którym zasklepiła się rana od uderzenia bagnetem na ramieniu Marusi, a sierżant Szawełło zaczął chodzić. Wszyscy troje byli zgodni co do tego, że nie po to lata całe wojowali, żeby teraz, kiedy deser na stole, wylegiwać się w szpitalu. Nie mieli jednak ochoty wiać byle gdzie. Żeby nie nadziać się na żandarmów i nie trafić do aresztu, trzeba było znać aktualny adres własnej jednostki. Szybkość i precyzja skoku dawała szansę dotarcia na front. Wypytywali więc wszystkich szoferów, którzy wwozili rannych, ale poszczęściło się im dopiero dziś.

Po naradzie w kasztanowym cieniu pierwszy pobiegł w dół Józek, podtrzymując w garści przyluźne spodnie szpitalne. Minąwszy bokiem cały szpital połowy, dotarł w rejon magazynów gospodarczych i wśliznął się do wielkiego niczym stodoła, skrytego pod grubym brezentem królestwa prześcieradeł, piżam, koszul i gaci.

W namiocie, zastawionym gęsto przez stelaże i obwieszonym paruset workami z ubraniami rannych, urzędował za stołem sam magazynier, a ściślej mówiąc magazynierka, potężna pani kapral o tuszy generalskiej, z bogatą, choć drobno karbowaną fryzurą na głowie. Była tak zajęta, czy też może za tak zajętą chciała uchodzić, że w ogóle nie zauważyła nowo przybyłego.

165
{"b":"759768","o":1}