— Czemuście im dali odskoczyć?
— Po nocy w lesie żaden pościg...
— Chyba żeby dobry żołnierz na dobrym koniu — przerwał wachmistrz i zasalutował. — Czołem, panowie, spróbuję złapać to, co wam uciekło.
Janek, unosząc rękę do hełmofonu wymienił spojrzenie z Gustlikiem, westchnął oblizując spieczone pragnieniem wargi.
— Myślołżeś, że być dowódcą to kluski jeść? — zamruczał Jeleń.
Wachmistrz na swym ogierze przeskoczył rów przy torze i ogarnąwszy żołnierzy spojrzeniem, podał komendę:
— Szwadron za mną, kłusem marsz!
Grigorij siedząc koło gąsienicy gryzł trawkę, patrzył na ciemne sylwetki ruszających kawalerzystów.
— Czołg dobra rzecz, ale serce dżigita boli — wyznał Lidce wychylonej z przedniego włazu.
Po ostatniej trójce na chwilę usłyszeli żaby, a potem jeszcze jeden spóźniony jeździec zadudnił po moście i pochylony nad grzywą białego konia przeleciał galopem w ślad za szwadronem. Żwir spod kopyt zadzwonił o traki gąsienic.
29. Śniadanie
Cichy i nieruchomy stał pałac Schwarzer Forst w świetle księżyca.
Czerniały okopcone blanki na wieży i dziura wybita pociskiem. Połyskiwały rośne szybki w witrażowych oknach parteru, a orzeł na pancerzu „Rudego” wydawał się nie biały, lecz srebrny. Do bramy wiodły przez podwórze ciemne, wyraźne ślady gąsienic. Było cicho, wiatr nie kołysał nawet trawą na klombach.
Duża, ręcznie kuta klamka na drzwiach głównego wejścia, naciskana od wewnątrz, opadała powoli, a potem gwałtownie odskoczyła — metal strzelił ostro i niespodzianie. Ciemna szczelina rozdzieliła odrzwia jak pęknięcie.
Chwilę nikt nie wychodził. Wreszcie wąska szpara poczęła się rozszerzać, mignęła kosmata łapa i wilgotny nos, błysnęły ślepia i wyjrzał cały łeb. Szarik obserwował podwórze, słuchał i węszył. Sprawdzał, czy prócz ostro zarysowanej cieniem ciężarówki i poza „Rudym” nie ma czegoś nowego i obcego.
Cisza. Nic nie słychać i nie widać nikogo. Pies, uspokojony, wybiegł na dwór, pokłusował krętym, sobie tylko wiadomym tropem, przystanął na sekundę u węgła wozowni pachnącej sianem i krową, koło krzaka na klombie, lecz dopiero u wrót znalazł to, czego szukał — bramę wygiętą ciosem zderzaka prowadzonej przez Grigorija ciężarówki, wyrwaną z zawiasów przez czołg. Obwąchawszy ją starannie, Szarik zrobił to, co psy zwykły czynić w odpowiednio pachnących miejscach, i zawrócił.
Pobiegł nie wprost do pałacu, lecz pod mur. Znalazł koryto. Zawiódł się — było puste. Wywęszył wilgoć pod łopianami, ale po kałuży zostało tylko wyschnięte, spękane błoto. Pobiegł do studni, wspiął się i zlizał kilka kropel z żeliwnej rury. Skoczył łapami na ozdobnie kutą rękojeść — nie pomogło, nie umiał napompować.
Drzwi pałacowe przymknęły się pod własnym ciężarem, trzeba je było mozolnie otwierać łapą, by wejść w przyjazny mrok dobrze już poznanego wnętrza, w którym po trudach walki z desantem odpoczywała załoga.
Buty stały na baczność w zgodnym szeregu — oficerskie Janka, potężne Gustlika i kaukaskie, przymarszczone na wysokości kostek, Grigorija. Ich właściciele spali każdy po swojemu, choć na jednym posłaniu, na sianie okrytym namiotowym brezentem. Janek, zasępiony trudnościami dowodzenia, wydymał suche wargi. Gustlik leżał na wznak z rozrzuconymi szeroko rękami i jakby się trochę uśmiechał w okresach ciszy dzielącej jedno chrapnięcie od drugiego. Grigorij głowę i ramiona miał na posłaniu, ale spał wyciągnięty wzdłuż ściany, blokując drzwi do sąsiedniego pokoju. Wszyscy trzymali broń przy sobie, dłonie na kolbach lub lufach.
Na parapecie z pistoletem maszynowym na kolanach siedział wartujący Wichura, pogwizdywał z nudów cichutko i palcem w szybę stukał do taktu.
Szarik ostrożnie, z daleka, obwąchał załogę i wsparty łapami o nie ustępującą klamkę usiłował zajrzeć przez dziurkę od klucza do sypialni dawnych właścicieli pałacu. Drapnął łapą, cichutko zaskomlał.
— Paszoł — Saakaszwili w półśnie odgarnął go ręką.
Pies odskoczył, przypadł łbem do przednich łap, oczekiwał z mordą przy ziemi, czy Gruzin się nie ocknie, czy się nie zechce pobawić. Grigorij spał dalej, a wilczur nagle zesztywniał, znieruchomiał — złowił jakiś dziwny blaszany szelest tuż nad parkietem pałacowej sali. Czekał sporą chwilę, póki się dźwięk nie powtórzył. Zrobił dwa płynne, bezszelestne kroki i znowu zastygł z wyprostowanym ogonem, z uniesioną przednią łapą.
Czekał. Usłyszał wyraźniej niż przedtem — może skrzypnięcie, może westchnienie.
Wybiegł z pokoju i ostrożnie, coraz wolniej przenosząc ciężar ciała z łapy na łapę, ze stopnia na stopień, podkradł się do dębowych drzwi piwnicznych, skutych metalowymi ćwiekami. U dołu była szpara. Stamtąd właśnie sączył się cichy, ale wyraźny szelest.
Pies wrócił do pokoju. Spojrzał na Wichurę siedzącego nieruchomo na parapecie okna, ale nie warknął. Zastanawiał się dłuższą chwilę, komu powierzyć swe odkrycie, i wreszcie podszedł do Janka. Delikatnie chwycił zębami za rękę i pociągnął.
Kos otworzył oczy, natychmiast oprzytomniał. Trzymając pistolet w garści spojrzał dokoła, a potem szeptem zapytał:
— Chcesz wyjść?
Wilczur równie cicho warknął i zrobiwszy dwa kroki, obejrzał się, czy Janek idzie za nim. Chłopak przegarnął palcami włosy, wstał i podciągnął spodnie. Poruszył się Wichura, chciał zejść z okna, ale Kos powstrzymał go gestem.
— Siedź. Ja z psem — powiedział mijając wartownika. — Zaraz wrócę.
Boso szedł w stronę drzwi wyjściowych, ale Szarik przegrodził mu drogę.
— Co takiego?
Pies uniósł wargę, pokazał kły. Janek spoważniał, dobył pistolet zza pasa i przygotował do zapalenia elektryczną latarkę. Tropem wilczura zeszedł parę stopni, stanął przy drzwiach do piwnicy. Chwilę nasłuchiwali obaj.
Zaszeleściło. Pies spojrzał na swego pana, jakby chciał rzec: „A nie mówiłem? Coś tu nie jest w porządku...”
Kos się zawahał — warto by było mieć osłonę, ale jeśli zbudzi Gustlika, a okaże się, że to jakieś głupstwo... Spróbował drzwi — ustąpiły bez szczęku, bez skrzypnięcia. Pchnął je bosą nogą i przywarował do ściany. Drewno stuknęło głucho o mur. Potem cisza i znowu ten sam szelest.
— Bierz — szepnął.
Szarik, który warował po drugiej stronie framugi, skoczył do wnętrza i zniknął w ciemności. Kos nasłuchiwał sekundę, potem rzuciwszy na schody zapaloną latarkę, jednym susem sforsował drzwi i skrył się za stertą piwnicznych rupieci. Sprężony, gotów do strzału, wparł się plecami w ceglaną kolumnę. Długą chwilę trwała absolutna cisza, a potem usłyszał chłeptanie i w wąskim promieniu światła, przez który snuły się kłęby srebrnego kurzu, zobaczył psa pijącego z metalowej rynienki.
— Zostaw! — rozkazał i podbiegł bliżej. — Może to jakie draństwo...
Szarik siadł posłusznie, spoglądając na Janka oblizywał mordę jęzorem.
— Draństwo albo i nie — cicho powiedział Kos i rozejrzał się, czy w pobliżu jaki kubek nie stoi.
Murowane fundamenty dźwigały ogromną beczkę — może pięćset–, a może i tysiąclitrową. Na cynowym omszałym kranie grubiała, pęczniała kropla. Ciężar oderwał ją od metalu, trzepnęła ciężko o namoknięty wiecheć słomy, zaszeleściła i spłynęła do rynienki, budząc kręgi na powierzchni cieczy.
Kos znalazł wreszcie metalową kwartę, podstawił i począł odkręcać kran.
— Spróbujemy — rzekł do Szarika.
Pies zgodnie kiwnął łbem, a nawet jakby całym ciałem zakołysał — miał jeszcze ochotę pić.
— Ty już, teraz ja — powstrzymał go Janek.
Do kwarty naciurkało trzy czwarte chłodnego przezroczystego płynu. Kos oblizał suche wargi, a potem długimi haustami osuszył ją duszkiem do dna.
— Dobre — stwierdził, raz jeszcze nalał i wypił.
Szarik patrzył z boku, mocował się z coraz bardziej nieposłuszną głową i wreszcie, skoczywszy przednimi łapami na kolana Janka, liznął swego pana po twarzy.
— Co z tobą? — Kos odsunął go ręką, popatrzył uważnie. — Ej, Szarik, tyś się przecież wtrąbił...