Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pies siedział z zawstydzoną miną, usiłował podać łapę na przeprosiny, ale nie mógł, bo mu bardzo była potrzebna dla utrzymania równowagi.

— Alkohol paskudna rzecz — tłumaczył Janek. — Zwłaszcza na wojnie, kiedy musisz być trzeźwy... — Czując ciepło rozgrzewające piersi, rozpiął szerzej koszulę pod szyją i powtórzył: — ...być trzeźwy musisz, bo inaczej zamiast jednego wroga dwu zobaczysz — uniósł pistolet, lufą pokazał gąsiorek stojący na półce — i nie będziesz wiedział, do którego strzelać...

Kos urwał, patrzył ze zgrozą, jak mu się gąsior dwoi. Otarł z potu czoło, raz jeszcze spojrzał na półkę, gdzie stała znowu jedna tylko butla w wiklinowej plecionce. Pomyślał chwilę, potem wsunął pistolet za pas i odkręcił kurek. Stare wino spływało wartką strugą, rozlewało się coraz szerzej po piwnicznym klepisku.

Szczeknął zdumiony Szarik.

— Cicho piesku, cii... Tak trzeba. Dowódca ci to mówi. Jakby Jeleń tę beczkę znalazł albo Grześ przewąchał... Prędko byśmy stąd nie wyjechali...

Tłumacząc wilczurowi i podtrzymując go za obrożę, Janek przebrnął do schodów, otarł bose podeszwy o ceglane stopnie. Wziąwszy latarkę do ręki poświecił raz jeszcze, westchnął i zgasił światło.

Kiedy wchodzili do pokoju, Wichura zagadnął:

— No i jak?

— Normalnie.

— Winem jakby pachnie.

— Chciałbyś — mruknął Janek. — Skąd tu wino? Za kwadrans niech cię Tomasz zmieni.

Leciutko zachwiał się nad posłaniem i oparł o Szarika. Przylegli, spojrzeli na siebie. Kos trzepnął lekko psa po kudłatej, zbójeckiej mordzie i zaraz potem obu sen zmorzył.

Wichura pociągnął nosem, bo wciąż jeszcze zdawało mu się, że czuje zapach wina. Wzruszył ramionami, bo rzeczywiście, skąd by tu miało być wino w miesiąc po przejściu frontu? Posiedział z głową opuszczoną na piersi, z pistoletem maszynowym w poprzek kolan. Posłuchał oddechów śpiących, ziewnął. Z blaszanki po konserwie, przygotowanej na parapecie, napił się wody. Chwilę prostował kości, wyciągał i zginał ręce. Potem otworzył okno, gwałtownym przerzutem zeskoczył na podwórze i zrobił parę przysiadów z wyrzucaniem trzymanego oburącz automatu przed piersi.

Skończywszy gimnastykę poranną, zajrzał przez właz mechanika do wnętrza czołgu, gdzie fosforycznym blaskiem świeciła tarcza zegara — dochodziła godzina trzecia. Wrócił do pałacu normalną drogą, przez drzwi, i szarpnięciem za ramię zbudził Tomasza.

— Twoja kolej.

Czereśniak bez słowa siadł na posłaniu, starannie zawinął onuce, włożył buty. Lekko przytupnął obcasem, żeby lewy wlazł do końca, obciągnął cholewy i przypomniał:

— Panie kapral, pan powiedział, że jak pan zobaczy, to harmonii nie będzie mi bronić.

Wichura jakby nie słyszał. Podszedł do okna i zdawał posterunek nowemu wartownikowi, pokazując ręką obiekty.

— Samochód, czołg, ludzie... A jakbyś miał zasnąć, to lepiej, żeby cię ojciec na konia nie mieniał.

— Nie zasnę. Ja bym harmonię...

— Powiedziałem: dam, kiedy zobaczę, żeś żołnierz, a ty zwiałeś, do wody ze strachu wlazłeś.

— Ze strachem wlazłem — skinął głową Tomasz — ale rzekę przepłynąłem i te druty elektryczne, co most był podminowany...

— Fiu! — gwizdnął przez zęby kapral. — Dała ci Bozia dobre sny. Małorolnym będziesz takie kawały opowiadał, jak do wsi wrócisz. Nie mnie...

Czekaj — wstrzymał Czereśniaka, który chciał mu odpowiedzieć. Obaj nasłuchiwali echa serii, które dobiegło z granicy słyszalności. Jeszcze jeden kłębek strzałów — daleki, ale wyraźny. Nad leśnym horyzontem błysnęło, nie zgasło. Pod jasną kitą dymu z wolna poczynał się rozjarzać blask.

— Palą, dranie. Wiedzą, że to już do nich nie wróci. — Kapral zrobił półokrągły ruch ręką. — Pewno ci, co nam zwiali... Jakby zaczęli bliżej strzelać, to zbudzisz.

Wichura patrzył jeszcze chwilę na pożar, ziewnął i ruszył w stronę posłania, na którym spała załoga. Drzwi do sypialni korciły go jednak bardzo.

Zwolnił, przystanął, spróbował klamki, która nie chciała ustąpić. Pochylił się, by zajrzeć przez dziurkę od klucza, lecz Saakaszwili w półśnie machnął ręką.

— Paszoł won.

Szofer uchylił się, wzruszył ramionami i siadł na wolnym skrawku między Gustlikiem a Gruzinem. Chwilę patrzył, jak Janek błogo się przez sen uśmiecha i gładzi Szarika po łbie. Ściągając buty kapral zamruczał do siebie ze złością i odrobiną smutku:

— Że mnie się, psiakrew, nic nie przyśni ponad żołnierski przydział...

Wpełznął na posłanie, ułożył się na prawym boku, żeby wygodniej.

Wsunąwszy rękę pod głowę, raz jeszcze tęsknie spojrzał na zamknięte drzwi, westchnął i zasnął.

Daleki pożar rósł tymczasem i jego niespokojne światło dopełzło na dłonie siedzącego w oknie, opartego o framugę Czereśniaka. Znał dobrze ten ruchliwy odblask. Czerwony kur omijał co prawda studziankowskie dworaki, póki Tomasz gęsi, a potem i krowy pasał, ale za to we wrześniu, kiedy piętnaście lat skończył, przyszli Niemcy i spalili od razu dużo chałup w najbliższej okolicy.

Próbował nawet liczyć i wyszło mu ponad sto. A liczył, bo chciał wiedzieć, po co, i nie mógł pojąć. Rozumiał, że konie pobrali, że krowy, świnie i ziarno — normalnie, jak bandyci grabili, żeby mieć więcej dla siebie.

Ale po co chałupy palić?...

Od tej ognistej jesieni już nie było miesiąca bez pożaru. Całe pięć lat Tomaszowego życia płomienie oświetlały po nocach. Potem już wiedział dużo o wojnie, może nawet za dużo, bo jedno mówił pan rządca Weiss na folwarku, drugie leśniczy, obiecujący przyjście Anglików na każdą Wielkanoc i Boże Narodzenie, trzecie ojciec, a jeszcze inne leśni, którym dał broń...

Znowu daleko w lesie padło parę strzałów i chwilę potem przybyło nad drzewami światła, szerzej powiśniowiało dołem i jaśniej zadymiło. Czereśniak patrzył uważnie i zgadywał, że zajęło się coś nowego — tak jakby z początku stodoła, a teraz dom drewniany i dobrze wysuszony słońcem.

Kapral mówił, że jak sami Niemcy tak palą, to znaczy prawda, że ta ziemia już do nich nie wróci, bo swoje by przecież oszczędzili. Mądrze mówił, a nie rozumie, że druty się same nie rozcięły, tylko trzeba je było zerwać. Nie chce wierzyć, choć przecież swoich bym za nic nie ocyganił.

Leśni też z początku nie wierzyli, kiedy im powiedział, że jak chcą, to mogą dostać od niego kupę broni. Śmieli się, jeden zapytał, czy ma karabin maszynowy, a potem jeszcze bardziej się śmieli, kiedy przytwierdził.

Nie, to nie. Minęło parę miesięcy, nim po raz drugi przypomniał, i wtenczas już poszli, żeby sprawdzić, i zabrali cekaem, osiem karabinów, skrzynki z granatami. Zabrali wszystko to, co Tomek po polach i po przesiekach wyzbierał, schował pod karpowiną, w starą papę dobrze owinąwszy. Dziękowali bardzo, a potem i na akcje coraz częściej brali.

Teraz też tak będzie — nie wierzą, a potem uwierzą, nabiorą zaufania, tak jak Szarik, który leży obok dowódcy, drzemie, a od czasu do czasu mordę lekko unosi, ogonem porusza, żeby wyrazić swą sympatię i gotowość pomocy.

Tyle że cierpliwości trzeba, bo pies się szybciej na człowieku pozna niż ludzie.

Tak myślał sobie szeregowiec Tomasz Czereśniak, czuwając nad snem załogi, a za jego prawym ramieniem bladło i niebieściało niebo, malały i gasły gwiazdy. Jaśniało coraz bardziej, a nad dalekim leśnym horyzontem czarniejsza i węższa stawała się kita dymu.

Kogut zapiał pobudkę. „Rudy” pozieleniał i trawa posiwiała od rosy, ale wartownik dalej siedział nieruchomo i tylko nieznacznymi ruchami głowy sprawdzał: samochód, czołg, ludzie.

Zza okna dzień przyniósł nowe dźwięki: świergot ptaków, warkot dalekiego samolotu, szelest wiatru. Wszystko to jednak było spokojne, trzecioplanowe w stosunku do ciszy. Nawet tęskny ryk krowy zabrzmiał stłumiony, zdawał się trudny do postrzeżenia, ale Czereśniak zdecydował w tym właśnie momencie, że pora budzić.

Jednym ruchem dłoni starł z twarzy zadumę i smutek. Spojrzał raz jeszcze na dogasający w oddali pożar, na coraz wyższe nad horyzontem słońce, na śpiących. Dopił resztę wody z konserwowej blaszanki i cisnął ją na podłogę.

83
{"b":"759768","o":1}