Dwa pociski jeden za drugim uderzyły w kopułę i na lewej ścianie zarysowało się niewielkie, ale wyraźne pęknięcie.
Janek wiedział, że to oznacza szybką śmierć, lecz na propozycję Gustlika odpowiedział przeczącym poruszeniem głowy. Podszedł do strzelnicy i patrzył w pole. Na pierwszym planie miedzianym blaskiem płonęła pantera i działo pancerne, dwie kity jasnego dymu podpierały pogodne niebo.
W przeciwpowodziowym nasypie, jednym z tych, które gęstą pogiętą kratownicą leżą na niskich polach między Odrą a wąską odnogą, płynącą dnem starego koryta i zwaną Alte Oder, wyryli piechurzy w ciągu nocy stanowisko dowodzenia pułku, pospiesznie zamaskowali garściami trzciny i przywiędłymi gałęźmi.
W niewielkim schronie, zaopatrzonym od zachodu w podłużną szczelinę obserwacyjną, stało paru oficerów sztabowych, radiowcy, telefonista i dowódca pułku, który schrypniętym głosem krzyczał do słuchawki:
— Mówiłem, że co przed świtem — twoje. Leź teraz po gołej ziemi, czołgaj się, a do nasypu musisz dojść... Co będzie dalej, moja w tym głowa.
Naprzód, do ciężkiej cholery! „Borsuk” i „Kuna” na pozycjach wyjściowych, na ciebie czekamy.
Telefonista w locie złapał ciśniętą słuchawkę.
— Dać tu radzieckiego zwiadowcę i tego bosego czołgistę.
— Tak jest — zasalutował do hełmu dowódca ochrony sztabu i wyszedł odchylając brezent.
Pułkownik z lornetką przy oczach patrzył na płaskie łąki przedpola, na domy miasta oprawione w zieleń i biel zaczynających kwitnąć sadów, zgromadzone pod lesistym stokiem Wzgórz Seelowskich. Nieco dalej w lewo sterczały nad horyzontem dwie jasne kity dymu i słychać było stamtąd ostry huk systematycznie strzelających armat. Natomiast bliższe odgłosy frontu były stosunkowo spokojne — terkotały kaemy, prowadziły ogień dwie czy trzy baterie batalionowych moździerzy.
— Cwani — zaburczał pułkownik zwracając się do szefa sztabu. — Mają nas pod nosem, ale większość luf milczy.
— Czekają. — Major kiwał głową i dodał: — Groble jak pułapka. Jeśli nawet pancerniak samą prawdę mówi, to przez noc mogli jego kumpli wyprzeć ze śluzy.
— W nocy nie wyparli — uśmiechnął się pułkownik i pokazał ręką na wąskie słupy dymu na horyzoncie — ale nie wiem, czy teraz...
— „Borsuk” — rzekł telefonista podając słuchawkę.
— Słucham... Jasne... Czekać, tylko czekać, póki nie dam rozkazu.
Uniosła się brezentowa zasłona, weszli Czernousow z Czereśniakiem, a za nimi wśliznął się chorąży z żandarmerii i został u drzwi.
Pułkownik nikomu nie dał meldować. Wziął Tomasza za rękę i podprowadził do szczeliny obserwacyjnej.
— Gdzie wasza śluza?
— Nie widać.
— Tam? — spytał ze złością pułkownik i pokazał ręką na prawo.
— Nie. Będzie jak te dwa dymy. Pora by, obywatelu pułkowniku...
— Nie mądrz się. — Dowódca kiwnął głową i odepchnąwszy go lekko, spytał Czernousowa: — Dużo zasieków na groblach?
— Nie.
— Pod domami?
— Mało. Ale nad samą ziemią powybijali w murach strzelnice. Są dla kaemów, ale są i większe, znaczy armaty do ognia na wprost...
Koło mostku na placu stoi bateria przeciwlotnicza — wtrącił Czereśniak i na pytające spojrzenie pułkownika, dopowiedział: — Widziałem.
— Z daleka?
— Całkiem z bliska — stwierdził poważnie i dodał: — Była umowa, żeby o świcie czerwone serie...
— Starszyna — zwrócił się pułkownik nie słuchając — zostaniecie przy naszym sztabie do wzięcia Ritzen, a tam swoich spotkacie. Tak się dogadałem przez telefon. Miasto jak brama w murze. Kiedy ją wysadzimy z zawiasów, dwie armie tamtędy ruszą.
— Jest prośba, towariszcz komandir polka...
— Czternasty z „Rosomaka” — zameldował telefonista.
— No i jak? — rzucił pułkownik w mikrofon i słuchał chwilę. — Dobra.
Reszta mnie tyle obchodzi co nieboszczyka wesele. Na grobli jesteś? Czy na grobli?... Dobra. Siedź... Co z tego, że piekło. Krok do tyłu zrobisz, pod sąd oddam, a kto pierwszy do miasta wpadnie, odznaczenia nie pożałuję.
Skończywszy rozmowę rzucił swoim zwyczajem słuchawkę i rozkazał dowódcy ochrony sztabu:
— Skocz na stanowisko kompanii deszeka i niech kropną trzy długie serie samymi smugowymi na te dwa dymy. Czerwonymi i nisko nad ziemią...
— Czekają tylko — rzekł oficer salutując i wyszedł.
— Prośba jest, towariszcz komandir połka — powtórzył Czernousow.
— Jaka?
— Czekać przy sztabie dla nieprzywykłego — nudno. Proszę o zezwolenie dołączyć do batalionu „Rosomak”. Sierżant znajomy tam jest i towariszcz pałkownik mówił...
— Co mówiłem?
— Na szczot medali. Polskowo poka niet — pokazał na gimnastiorkę, odchylając brezent zarzucony na ramię.
Pułkownik popatrzył mu w oczy, mocno ścisnął dłoń i potem dopiero rzekł:
— Zgoda.
Czernousow, salutując, zrobił w tył zwrot. Za nim wyszedł Czereśniak, za Czereśniakiem jak cień chorąży z żandarmerii. Bez słowa ruszyli w stronę frontu, przebiegli kłusem, schylając się na odkrytym. Dopiero w rowie łączącym oficer przytrzymał Tomasza za ramię.
— Szeregowiec, wy dokąd?
— Za starszyną.
— Po jakiego czarta?
— Żeby bliżej. Koledzy tam zostali — pokazał ręką w stronę śluzy.
Kilkadziesiąt metrów w bok, z sąsiedniego kretowiska wyrytego w wale, zagdakał basem deszeka — karabin maszynowy kalibru 12,7 mm. Płaskim łukiem, niczym pręt żelazny rozżarzony w ogniu, przekreśliła niebo długa smugowa seria.
45. Wysoka woda
Armatnie granaty nadkruszyły betonową czaszkę bunkra. Pęknięcie na lewej ścianie grubiało z każdym uderzeniem i rozwarło się wreszcie, tworząc długą szczelinę o poszarpanych brzegach, przez którą wpływał do wnętrza świt. Brudny wojenny świt, padający z zadymionego nieba jak jesienna mżawka.
Gustlik popatrzył w górę czerwonymi od kurzu oczyma, westchnął i szepnął:
— Tego znaku to my nie doczekamy...
Dał ognia z pistoletu maszynowego do piechura, który się dźwignął, żeby rzucić granat. Było tych grenadierów kilkunastu, ukrytych za resztkami muru i w ruinach domu, czatujących na dwie sekundy nieuwagi obrońców. Prędzej czy później trafi który w strzelnicę i koniec, myślał Jeleń, chyba że wcześniej skorupa nam się na głowy zwali.
Dwa czołgi i działo pancerne, stojąc w bezpiecznej odległości, biły armatnimi granatami. Szczęściem rumowisko osłaniało strzelnice od przodu, pociski trafiały w płaski czerep pod ostrym kątem, rykoszetowały i oszalałe z wściekłości, wyjące i bulgocące padały na pole minowe za śluzą, detonowały razem z wetkniętym w ziemię trotylem.
Gustlik znowu zerknął w szczelinę i w pierwszej chwili nie uwierzył, przetarł wierzchem dłoni czoło i oczy — po burym błękicie przeszły rude kędzierzawe warkocze smugowej serii.
— Czerwona! — wrzasnął, przekrzykując jazgot emge i wybuchy czołgowych pocisków.
Nie odpowiedział mu ani strzelający z kaemu Grigorij, ani Janek przyczajony ze swą snajperką.
W ciągu tych kilkunastu minut, które upłynęły od rozbicia Czereśniakowej harmonii, walka odmieniła ich nie do poznania — Saakaszwili rozkrwawił ranny policzek o beton, Jankowi sfioletowiała skroń pod turbanem z mokrego ręcznika. Obaj pociemnieli od dymu, patrzyli głęboko wpadniętymi oczami, łapczywie łykali powietrze. Cofając się i znów przyskakując do strzelnic, zataczali się ogłuszeni nieustającym hukiem i pijani prochowym smrodem.
Wystrzelone łuski zalegały podłogę, dźwięczały przy każdym poruszeniu nogi.
Kos podrzucił broń, zmierzył i trafił. Grenadier wypuścił z ręki odbezpieczony granat, żeliwne jajo wtoczyło się między cegły, z suchym hukiem rozrzuciło je na boki.
Jeden z czołgów ruszył z miejsca, podpełznął bliżej, usiłując znaleźć stanowisko, z którego mógłby wsadzić pocisk w strzelnicę.
— Druga! — krzyknął Gustlik, pokazał na niską wiśniową smugę i wyciągnął rękę w stronę przełącznika.