— Czekaj — wstrzymał go Kos.
— Coby zdążyć. Germany czują, że nadkruszyli ta buda. Lezą jak psy do wursztu.
— A jeśli to jeszcze nie znak?
Wrzeszczeli do siebie nie odchodząc ani na chwilę od strzelnic.
Zagrzechotała seria z Jeleniowego automatu, druga z emge Grigorija, trzasnął pojedynczy wystrzał. Czekali przygryzając wargi, mierząc niecierpliwy czas pulsowaniem krwi w skroniach.
Janek położył rękę na przełączniku. Gdyby nawet w tej chwili zwalił się strop lub ręczny granat wpadł do wnętrza, to przecież zdążyłby jeszcze choćby ostatnim skurczem mięśni przekręcić metalową dźwignię. I jeśli to rzeczywiście sygnał, jeśli wysoka woda sięgnie Ritzen, gdy wojska ruszą...
Nikt wówczas nie mógłby powiedzieć, że zbyt wcześnie Kosowi powierzono dowództwo.
— Trzecia — szepnął cicho, widząc, jak wzdłuż chropawej krawędzi rozłupanego betonu mkną jedna za drugą czerwone jaskółki, ciągną przybrudzoną dymem krasną wstążkę.
— Trzecia! — krzyknął ochrypłym głosem.
Rozpromienili się w szerokich uśmiechach i Kos z westchnieniem ulgi przekręcił klucz detonatora. Ten ułamek sekundy nadał sens całej ich walce.
Wciągnęli głębiej hełmofony. Janek przycisnął dłońmi do uszu mokre szmaty swego opatrunku.
Jeszcze chwilę oczekiwali eksplozji z uśmiechami na twarzach. Potem został tylko skurcz mięśni, które trudno rozluźnić.
Kos powtórzył ruch kluczem i znowu sekundę czekał daremnie. Rozbił kolbą bakelitowe pudełko, wyrwał kable i przycisnął je palcami do kontaktów akumulatora. Stojąc bez ruchu czekali jeszcze, choć już wiedzieli, że wybuch nie nastąpi.
Janek zerwał ręcznik z obolałej głowy, cisnął w kąt. Czuł, jak wilgotnieją mu dłonie, a między łopatkami, środkiem pleców, zaczyna ściekać strużka zimnego potu. Na darmo, wszystko na darmo...
Zbudził ich z bezczynności bliski granat. Machinalnie obsypali kulami przedpole, zaczaili się znowu z bronią przy strzelnicach, rozumiejąc, że stawka gwałtownie spadła.
Nagle Gustlik zawył jak ranny wilk. Długi nieartykułowany dźwięk dobył się z samego dna jego piersi. Skoczył, szarpnął za drzwi prowadzące do schronu, przekręcił klucz raz i szarpnął wyrywając prawie zamek.
— Zadźgom ta Świnia!
— Stój! — Kos przypadł do niego, chwycił za ramię.
— Patrz. — Gustlik wyszarpnął mu rękę.
Pokazał rozerwaną, sterczącą na boki wiązkę kabli pod sufitem i siedzącego w kącie obergefrajtra z pokrwawionymi wargami, który zasłaniając głowę ramieniem oczekiwał ciosu.
— Nóż miał?
— Zębami, pieroński, podciep. Zasługiwał się, coby go tu posadzić, frische Luft prosił... — łzy wściekłości spływały po twarzy Jelenia.
Przerzucił do prawej pistolet maszynowy, odciągnął zamek i podniósł lufę do strzału.
— Co ci z tego? — wstrzymał go Kos. — Śluzy i tak nie wyrwiesz z zawiasów.
Jeleń opuścił pistolet. Stał chwilę jak ogłuszony, a potem podniósł głowę, spojrzał Jankowi w oczy.
— Mówisz, że nie wyrwę?
Zastanawiał się jeszcze sekundę i zatrzasnąwszy z powrotem drzwi do celi jeńca, powiedział głośnym szeptem:
— Z zawiasów? Jeszcze tylko dwie minuty strzymajcie...
Rzucił automat na ziemię, zwinął się w miejscu, trzasnął włazem.
Saakaszwili skończył taśmę, sięgnął po nową i zarepetował emge.
— Oszalał? — spytał Kosa, wskazując ruchem głowy w stronę włazu, przez który wybiegł Gustlik.
Kos dał ognia raz i drugi. Odskoczył od strzelnicy, przez którą bliski wybuch sypnął piachem, i dopiero wtenczas odpowiedział:
— Tylko cud może uratować naszą piechotę pod Ritzen.
— A nas? — rzucił pytanie Gruzin.
Wystrzelał długą serię, czekał chwilę, ale nie otrzymał odpowiedzi.
Trzasnąwszy włazem, Jeleń przypadł u końca okopu chroniącego zejście do bunkra. Przed sobą miał parę metrów płaskich jak powierzchnia stołu — kudłaty trawnik, potem betonowe obramowanie śluzy z grubym pachołkiem do cumowania. Tuż nad ziemią pogwizdywały serie z czołgowych kaemów, kule strzygły murawę, rykoszetowały od stalowego słupka, drapały beton, jakby z kamienia chciały krew wykrzesać.
Gustlik wyczekał na kolejny granat armatni i w tym momencie, gdy na sekundę zgasły serie, a kurz i dym przesłoniły widok, rzucił ciało do przodu, zsunął się przez krawędź.
Stopa o centymetry minęła klamrę drabiny, siła bezwładności szarpnęła go w dół, ale w ostatniej chwili zdążył chwycić linkę, z pomocą której przedtem wyciągali z Kosem skrzynki amunicji. Rozkołysał się na niej, zaczepił nogą o klamrę, podciągnął i przeszedł na drabinę.
W najwyższym pośpiechu zbiegł w dół na pokład barki. Zwijając się jak w ukropie, zamocował jeszcze dwie cumy do ruchomego haka w ścianie, osadzonego na pływaku. Potem chwycił pięść pancerną, przyległ za burtą i począł uważnie mierzyć w środkowy zawias stalowych wrót śluzy.
Nacisnął spust. Błysnęło. Płomienny jęzor wyleciał z rury, ciężka głowica uderzyła w metalowe sztaby, szarpnęła je i wygięła.
Nie o to jednak Gustlikowi chodziło. Ułożywszy sobie na ramieniu rurę następnego pancerfausty, wymierzył w to miejsce, wypatrzone podczas kąpieli, do którego saperzy podwiązali drutami ładunek wybuchowy.
U nasady grobli prowadzących przez podmokłe, niskie łąki do Ritzen, w płytkich okopach, za szańczykami ledwie osłaniającymi głowy, leżeli pod ogniem karabinów maszynowych i moździerzy skoncentrowani do natarcia piechurzy. Bezczynność rozwlekała minuty, a strach jak wilgoć wpełzał pod mundury, przenikał mięśnie aż do kości.
Kogoś trafił odłamek. Ranny jęknął, dźwignął się i zaraz dostał kulę.
Podpełzła do niego Marusia. Prawie nie unosząc rąk od ziemi starała się rozciąć nożem rękaw. Za nią Szarik taszczył w zębach torbę z opatrunkami, sunął z łbem przy ziemi położywszy uszy po sobie.
Czernousow obejrzał się na dziewczynę, niespokojnie poruszył wąsami. Nieco dalej, obok bosego Czereśniaka leżał chorąży żandarmerii. Usiłował zetrzeć rękawiczką odpryski błota z koalicyjki i pogadywał ze złością:
— Oczu nie mają... Serii nie dostrzegli... Niewielu zostanie, nim twoi śluzę wysadzą.
Gruchnęła salwa z moździerzy i kilka metrów w przodzie, kryty w leju po pocisku, zamilkł erkaemista. Chorąży nasłuchiwał, czy się nie odezwie.
Zrozumiawszy, że żołnierz poległ albo ciężko ranny, postanowił pokazać, kto tu odważny, zerwał się i pobiegł.
Tomasz wyskoczył za nim, dognał w trzecim skoku, podciął mu nogi.
Upadli obaj i dzięki temu gęsta seria karabinu maszynowego przeszła tuż nad głowami leżących. Jeszcze skok i stoczyli się do leja.
— Chybili — z lekkim uśmiechem powiedział oficer, chwytając oddech.
— Uważajcie na drugi raz, żeby mi się pod nogami nie pętać — gderał dobrodusznie, a jednocześnie wyjmował diegtiarowa z zaciśniętych palców nieżyjącego.
— Nie bądź głupi, nie daj się zabić.
— Szeregowiec, wy do mnie?
— Nie. W partyzantce mówili. Przysłowie takie.
Zerwała się szybka nawałnica ogniowa z naszej strony, strzelały działa i moździerze. Zwęszywszy, że to już przygotowanie do szturmu, obrońcy Ritzen odpowiedzieli mocno — równym ściegiem biły karabiny maszynowe, ogniem na wprost strzelały polowe działa. Bliski wybuch granatu posypał piachem leżących w leju.
— Cholera by ich nagła wzięła! — zaklął chorąży spluwając ślinę ciemną od piachu.
Tomasz nie zrozumiał, czy żandarm tak na szkopów sobaczy, czy ma pretensję, że sierżant Kos śluzy jeszcze nie wysadził. Żeby nie pozostawiać oficera bez odpowiedzi, filozoficznie zauważył:
— Trza się otrząsać, bo za żywa pogrzebie.
Trwała wymiana ognia, ważyła się, nie dając żadnej ze stron przewagi.
Błysnęło na porośniętych lasem wzgórzach za miasteczkiem, zaszumiały górą pociski i ciężka salwa bateryjna szarpnęła ziemią, wyrwała ku górze sześć słupów błota ze dwieście metrów za plecami piechurów.
— Cholera! — mruknął niespokojnie żandarm.
Zdawało się przez chwilę, że nasza artyleria jakby straciła tempo, że wróg bierze górę, lecz nagle po tamtej stronie poczęły gasnąć błyski, gęsty dywan huku wystrzępił się i rozpruł.